- Autor: BMZCh
- Odsłon: 11504
Wspomnienia okupacyjne Marii Turno - Jędrzejczak, córki Stanisława i Wandy z Kozłowskich Turno, spisane dla archiwum rodziny Turnów.
Urodziłam się 4 listopada 1931 roku w Choceniu na Kujawach. Jednak nic z tej miejscowości nie pamiętam, bo w dwa lata po moim urodzeniu rodzice przenieśli się do Smażyna na Kaszubach. Był to pięknie położony wśród wzgórz i lasów dość duży majątek, niestety przez poprzedniego właściciela źle prowadzony i zadłużony. Złą sytuację pogłębiał fakt, że były to lata wielkiego światowego kryzysu, którego skutki dotknęły również Polskę. To wszystko spowodowało, że rodzice po kilku latach ratowania go, musieli się wyprowadzić z tego pięknego miejsca.
W każdym razie ze Smażynem, gdzie w 1934 roku urodziła się moja siostra Aleksandra, wiążą się moje najwcześniejsze wspomnienia.
Pierwsze: park, brzozowy mostek nad potokiem, niańka ubrana w biały falbaniasty fartuch wiezie maleńką Oleńkę w wózku, na którego krawędzią siedzą dwie sowy /a może to były inne ptaki/. Pytałam potem Mamę, czy to możliwe? Potwierdziła, że były tam oswojone ptaki, chyba sokoły, ale nie wolno ich było sadzać na wózku. "Irena, niańka, była jednak kokietką i pewnie w ten sposób chciała wzbudzić zainteresowanie chłopców" - powiedziała.
Drugie wspomnienie, gorsze: budzę się sama w wielkim, ciemnym pokoju, w oknie gałęzie drzew, przez które przebija księżyc, z oddali słychać głosy - chyba z salonu. Boję się bardzo, krzyczę, nie mogę dosięgnąć do błyszczącej klamki. Nikt mnie nie słyszy i nie przychodzi z pomocą. Może z tego m. in. wzięły się moje lęki nocne i jąkanie, które trwało do siódmego roku życia. No i może dlatego, że rodzice przed urodzeniem się Oleńki wysłali mnie do Kutna do Babci. Płakałam podobno po nocach i wołałam mamę. Tak więc od najwcześniejszych lat dobro przeplata się ze złem.
Kaliski
Moje dzieciństwo upływało pomiędzy domem rodziców w Kaliskach koło Lubienia kujawskiego, a Kutnem gdzie mieszkała moja ukochana Babcia Maria
z Daszkiewiczów Kozłowska. Dziadkowie byli już w podeszłym wieku, prym w rodzinie wiodła siostra Mamy Janina Skarbek. Jej mąż - Kazimierz Skarbek przystąpił do spółki z moimi rodzicami i założyli w Kaliskach "Skład Handlowo-Rolniczy" Kaliski leżały przy stacji kolejowej Chodecz /dziwne, bo miasteczko Chodecz było oddalone o kilka kilometrów, ale tak to się nazywało/, przeprowadzono więc bocznicę kolejową na naszą posesję. Sprowadzano wagonami węgiel, nawozy sztuczne, narzędzia i inne rzeczy potrzebne właścicielom okolicznych majątków ziemskich /a także gospodarzom, których było na to stać/. Z kolei od nich skupowano produkty rolne - ziemniaki, buraki, zboże i wysyłano pociągami "w świat". Z późniejszych rozmów z Mamą wiem, że przedsięwzięcie było raczej udane i po kilku trudnych latach zaczęło się rozkręcać. Rodzice wydzierżawili dodatkowo kilkanaście hektarów ziemi, założono duży sad. Ojciec, urodzony rolnik, marzył oczywiście o kupnie lub wydzierżawieniu jakiegoś majątku ziemskiego. Niestety wybuchła wojna.
Jak mówiła Mama w Kaliskach "nie przelewało się nam", warunki mieszkaniowe w porównaniu ze Smażynem były skromne.
Były to czasy, kiedy w większości dworów, nawet nie mówiąc o domach rolników czy mieszkańców małych miasteczek, nie było elektryczności, a "za potrzebą " chodziło się do tzw. wygódki, czyli domku z serduszkiem. Dzieci miały przywilej korzystania z nocników. Tak było i u nas. Później dopiero wykonano specjalny "tron" w komórce.
Nie było elektryczności, ale były za to liczne lampy naftowe. W pokojach ozdobne, stojące lub wiszące, z pięknymi matowymi lub kolorowymi kloszami. Codzienne czyszczenie tych kloszy to był doprawdy niemały trud dla służącej.
Wprawdzie, jak już wspomniałam, "nie przelewało się", ale pamiętam -przy naszym długim stole prawie nigdy nie byliśmy sami, a na niedzielę z reguły rozsuwano go na 24 osoby. Ojciec i Mama mieli liczne rodzeństwo /Tatuś - 7 braci i 4 siostry/. Przyjeżdżała więc Babcia Kozłowska /wizyty dziadka, jak i dziadków Turnów słabo pamiętam/ Skarbkowie z córką Hanką, ciocia Hela Turno, wówczas rodzinna piękność i elegantka, stryjowie Tadeusz i Janusz z Poznania, ciotka Aulichowa z wiecznie bezrobotnym mężem i dziećmi - Hanką i Jankiem. Najczęściej przyjeżdżał stryj Józef z żoną Walerią i dziećmi Michałem i Izą, z którymi, z racji małej różnicy wieku, świetnie się bawiliśmy. Ten stryj wiecznie zmieniał posady/ był administratorem w majątkach/, a Ojciec najstarszy w rodzinie i mający znajomości wśród tzw. obywateli ziemskich, czyli po prostu dziedziców - wciąż ciągle mu pomagał w znalezieniu pracy i wspomagał finansowo. Był do niego przywiązany, byli razem na wojnie z bolszewikami /1918-20/, a z wesołych rozmów można było wywnioskować, że łączyły ich wspomnienia nie tylko bitewne.
Czasem zjawiał się stryjek Jurek, utrapienie rodziny, który dopiero w czasie II wojny się ustatkował i ożenił. Przejeżdżali też dość często z pobliskich Ostrów Koperkiewiczowie, siostra Taty Kamila, jej mąż Stanisław i ich najmłodsza latorośl Jurek. Ten Jurek, starszy zresztą ode mnie - to była straszna ofiara losu. Nie tylko płakał i skarżył, gdy wołaliśmy za nim "Jurek ogórek kiełbasa i sznurek", ale do ubikacji chodził z matką, która mu odpinała spodnie. To wystarczyło, aby stał się naszym pośmiewiskiem nadopiekuńczość matki nie wyszła mu zresztą na dobre, bo jak to się mówi, zmarnował życie - niestety nie tylko sobie, ale i rodzinie. Bardzo natomiast podobał mi się mąż ciotki Kamili - Stach, starszy pan z brodą i laseczką ze srebrną rączką, ubrany w coś w rodzaju surduta. Wciąż wszczynał rozmowy o Piłsudskim i Dmowskim, którego był gorącym zwolennikiem, niestety mało kto miał dla niego czas i cierpliwość. W jego domu było pewnie tak samo, bo czasem przyjeżdżał sam, przywoził naszej Mamie kwiaty, rozmawiał z nią o poezji i filozofii i wzdychał "tylko Wanda mnie rozumie". Nie mówił do niej per "ty", tylko w trzeciej sobie - w dowód szacunku i szczególnej sympatii. Taki to był wujek Stach - jakby wyjęty z XIX-wiecznej powieści. Ojciec go lubił, ale pamiętam jak mówił z przyganą, że on w ogóle nie umie gospodarować, a lubi żyć ponad stan. Np. duże pieniądze wydał na konie wierzchowe, bo mu się podobały, karmił je surowymi jajkami i świeżą śmietanką, podczas gdy w domu i gospodarstwie były najróżniejsze potrzeby. Kiedyś usłyszałam rozmowę dorosłych jak wuj Stach zachwycał się jazdą konną przez zagajnik, przy księżycu i...nago. Trzeba przyznać, że miał fantazję. Szkoda tylko, że nie umiał /a może nie chciał/ radzić sobie z rzeczywistością, w której żył.
Urządzano przyjęcia i kuligi. Niezapomniane były powroty /a jeżdżono wtedy końmi nawet po kilkadziesiąt kilometrów/, gdy spod baranicy wyglądałyśmy z Oleńką na wygwieżdżone niebo i słuchałyśmy dzwonków przy końskiej uprzęży. Nogi trzymałyśmy w workach z sieczką, do której wkładano rozgrzane cegły. Ciepło było nawet w największy mróz.
Dla nas, dzieci, były to beztroskie, wesołe lata.
W porywie troski o to, żeby dzieci na wsi "nie zdziczały" zatrudniono nawet bonę, mającą nas nauczyć dobrych manier, języka francuskiego i gry na fortepianie. O ile pamiętam te "wielkopańskie fumy", jak mówił Tatuś, skończyły się bardzo szybko - nie bardzo wiem, dlaczego - ale ku mojej wielkiej radości, bo bona była bardzo przez nas nie łubiana.
Natomiast z wielką sympatią wspominam pannę Helenę Rędzikowską, która z jakichś powodów nie pracowała w swoim zawodzie przedszkolanki /pewnie w związku z kryzysem zwolniono ją z pracy, jak wielu wówczas nauczycieli/. Była to stara jak mówiono/panna, ale lubiąca dzieci. Zajęcia z nią polegały głównie na wędrowaniu po okolicy z otwartymi oczami i czujnymi uszami. Wszystko, co wiem o przyrodzie i co do niej czuję, zawdzięczam pannie Helenie. Nauczyła mnie rozróżniać gatunki drzew, dostrzegać urodę kwiatów, traw i chwastów, rozpoznawać głosy ptaków. Wpoiła szacunek do wszystkiego, co żyje. Godzinami potrafiła tkwić ze mną nad jakimś mrowiskiem lub oczkiem wodnym obserwując i objaśniając zachowanie zamieszkujących w nim stworzeń. W szkole nigdy się więcej nie nauczyłam. Panna Helena, choć nie była u nas zbyt długo, bo wkrótce wybuchła wojna, była bardzo ważną osobą w moim życiu.
Buszowanie po okolicy, zjeżdżanie ze stogów siana, przebywanie w stajniach /a później i jazda na koniach/, wspinanie się na drzewa - to moje ulubione zajęcia, choć raczej zabronione dla "panienki". Oleńka była młodsza i miała raczej dziewczęce zainteresowania - lalki, przebieranie i strojenie się przed lustrem. Moimi towarzyszami zabaw były więc zazwyczaj dzieci pracowników-zwłaszcza Heniek Urbański, najstarszy syn naszego fornala. Latem Heniek robił mi w jakimś odległym od oczu dorosłych, a więc tajemniczym miejscu, zabudowania gospodarskie z gałęzi i darni, a z patyków i kartofli zwierzęta. Te zabawki podobały mi się o wiele bardziej niż jakiekolwiek kupione w sklepie. Heniek nauczył mnie też robić fujarki z wierzby, czym po latach zaimponowałam swojemu synowi i wnukom.
Zimą szaleliśmy na sankach, które były przedmiotem zazdrości wszystkich okolicznych dzieci. Ślizgaliśmy się po zamarzniętych kałużach i oczkach wodnych, podpierając się kijkiem zakończonym gwoździem tzw. kesturkiem. I to były najukochańsze zabawy mojego dzieciństwa, ku zgrozie Mamy i różnych ciotek, które uważały, że przebywam w nieodpowiednim towarzystwie, które to uwagi ze względu na zachowanie, czystość i słownictwo tych dzieci były nie bez racji. Poza tym wracałam często mokra i zabłocona, a co gorsze wciągałam w to młodszą Oleńkę.
Przed samą wojną Ojciec kupił mi rower. Piękną kolorowa, lekką pół-balonówkę renomowanej firmy Kamiński. Bardzo byłam z niego dumna i szybko nauczyłam się jeździć. Tak samo zresztą na łyżwach, które przykręcało się do podeszew mocnych, sznurowanych butów.
Jedną z najmilszych uciech lata były wędrówki nad rzeczkę o wdzięcznej nazwie "Bobek". Szło się tam najczęściej z panną Heleną, Babcią lub z kimś z dorosłych, kto akurat u nas gościły z półtora kilometra przez las i morenowe wzgórki piaszczystą ścieżką. Piach sypał się do sandałów, a w upalne dni nie można ich było zdjąć, bo parzył w nogi. Cierpiała zwłaszcza i często pochlipywała malutka Oleńką. Tym większa była radość po dotarciu do rzeczki. Woda krystaliczna, po kolana a więc nikt z dorosłych nie krzyczał "nie wchodź, bo się utopisz", wokół piękne łąki i starodrzew. Żyły tam różne zwierzęta - bobry, piżmaki i mnóstwo ptaków, a w rzeczce pełno ryb. Ten Bobek to był ważny element w naszym wychowaniu, przyczynił się do rozbudzenia ciągłego zachwytu przyrodą i doceniania poczucia wolności, które nas tam ogarniało.
Druga strona
Osobną sprawą było tzw. Złodziejewo. Były to takie wiejskie slumsy, zamieszkałe głównie przez bezrolnych i bezrobotnych. Bieda tam była straszna. W sezonie mieszkańcy Złodziejewa najmowali się do różnych robót w polu, ogrodzie, czy np. do nas do załadunku i wyładunku wagonów. Z mieszkańcami Złodziejewa właściwie się nie stykałyśmy. Pamiętam jednak zdarzenie, które zrobiło na mnie duże wrażenie. Musiało to być w 1938 lub w 1939r. Ktoś ostrzegł, że "Złodziejewo idzie". Powiało grozą, zwłaszcza nam, dzieciom niewiele rozumiejącym, udzielił się niepokój dorosłych. Zaryglowano bramy i furtki. Mama zabroniła nam wyglądać przez okna. Oczywiście zaraz przekroczyłam zakaz, bo pamiętam ten obraz: Drogą obok naszego domu idą kobiety i mężczyźni z drągami, graczkami i widłami. Gośkrzyczą. Na szczęście okazało się, że idą nie "na nas", ale dalej, gdzie była resztówka majątku, której właściciel nie wypłacił im jakiejś należności. Bóg raczy wiedzieć, po co wujek Kazimierz Skarbek wyszedł jednak na drogę. Nie wiem jak to się stało, ale dostał kamieniem w głowę i graczką zraniono mu nogę. Pamiętam jak siedział w biurze na krześle, krew kapała, a Mama go opatrywała.
Po zakupy i od czasu do czasu do kościoła, jeździło się bryczką do oddalonego o ok. 4 km Lubienia, a po poważniejsze pociągiem do Kutna lub Włocławka. Z Lubieniem, miasteczkiem w znacznej mierze żydowskim, wiąże się wspomnienie faktu charakterystycznego, niestety, dla tamtych czasów /lata 1936 -1938/. Zdenerwowana Mama wraca z Lubienia bez zakupów i w zabrudzonym płaszczu. Okazało się, że jakieś faszyzujące typy odrzuciły ją jajkami, bo chciała wejść po coś do żydowskiego sklepu. Pamiętam, że właściciel tego sklepiku, Żyd w chałacie i jarmułce, przyjechał później przeprosić Mamę za przykrość, która ją spotkała. Mama posadziła go przy stole i poczęstowała herbatą, a on się rozpłakał. Bardzo mnie to poruszyło, być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu widziałam płaczącego dorosłego mężczyznę.
Oboje rodzice byli oburzeni tym zdarzeniem. Przypominając sobie ich rozmowy, oceny tego, co się wokół dzieje, a zwłaszcza ich postępowanie w wielu sytuacjach, myślę, iż to, że w tym najwcześniejszym dzieciństwie zetknęłam się z przykładami tolerancji, bezinteresowności i przedkładaniem spraw ogółu ponad interes własny, z wrażliwością na biedę i nieszczęście umiało wpływ na całe moje życie. Stamtąd wyrastają korzenie moralnych postaw i późniejszych wyborów.
O patriotyzmie w naszej rodzinie się nie mówiło, to było oczywiste w kodeksie postępowania. Przypominam sobie krytyczne uwagi Ojca, legionisty przecież, o kombatantach I wojny światowej, którzy wystawiają rachunki ojczyźnie za swoje czyny, domagając się nagród i odznaczeń. Ta postawa Ojca znajdzie odzwierciedlenie w latach okupacji, gdy za odwagę bycia CZŁOWIEKIEM i Polakiem trzeba było płacić wysoką, a nawet najwyższą cenę.
Kutno
W 1938r rodzice zdecydowali, że będę chodziła do szkoły w Kutnie. Szkoła
w Kaliskach mieściła się w ciemnej , zatęchłej chacie /wiem, bo byłam tam kiedyś z Mamą i bardzo mi się tam nie podobało/. Nauczyciel, oczywiście jeden, uczył wszystkie dzieci jednocześnie i w jednej izbie. Do Lubienia, gdzie była szkoła na wyższym poziomie, trzeba by mnie odwozić i przywozić. Wybrano więc Kutno. Chociaż byłam przyzwyczajona do pobytów u Babci, jednak opuszczenie Kalisk na dłużej było dla mnie utratą wolności i ciężko to przeżyłam.
W Kutnie mieszkałam u Babci i dziadka, którzy wraz ze Skarbkami zajmowali wówczas piękne, obszerne mieszkanie w domu zbudowanym w 1937 czy 38r przez brata Mamy Tadeusza Kozłowskiego.
Przed rozpoczęciem szkolnej edukacji oddano mnie na jakiś czas do przedszkola sióstr Urszulanek, pewnie abym nabrała miejskiej ogłady. Długo tam jednak miejsca nie zagrzałam, bo, jak wieść rodzinna niosła, nie chciałam całować zakonnicy w rękę i musiano marnie zabrać. /Z pierwszej klasy szkoły
powszechnej niewiele pamiętam. Jakaś wystawa, na którą zakwalifikowano mój
rysunek, przedstawienie szkolne w którym brałam udział, zbieranie pieniędzy
na "wykupienie Murzynka", zbiórka na kolonie dla Polski bodajże gdzieś na
Madagaskarze/Polski sen o potędze !/. No i wierszyk o Piłsudskim, który do dziś zachował się w pamięci: ?Umarł pan Marszałek /we łzach Polaka cała/ jedna tylko wszystkim/pociecha została/, że choć Dziadka nie ma/Polska się nie boi,/ bo na czele wojska/nasz Rydz-Śmigły stoi."
Babcię kochałam bardzo i czułam, że też jestem kochana. Gorzej było z Dziadkiem, dla którego byłam "turnowskim nasieniem". Nie wiedziałam, co to znaczy, ale intuicyjnie wyczuwałam pejoratywność tego stwierdzenia. Co gorsza moja cioteczna siostra Hanka Skarbek, 6 lat ode mnie starsza, "podpuszczała" dziadka na mnie. Potrafiła np. wsypać mu ukradkiem pieprzu i soli do zupy, a podejrzenie sklerotycznego dziadka padało zawszę na mnie.
Z Hanką wiąże się osobliwe wspomnienie. We dwie z koleżanką /obie 15-latki/ wybierały się na jakąś tajemniczą wyprawę, pod pozorem, że idą do znajomych. Choć już był zmrok zabrały mnie ze sobą. Była to pora, gdy Żydzi - a było ich w Kutnie mnóstwo, bogatych i biednych -siadali do szabasowego posiłku. Dziewczyny bębniły w zamknięte okiennice i szybko uciekały. Biegłam za nimi, nie mogłam zdążyć, w ogóle nie rozumiałam, o co chodzi. Instynktownie czułam, że robiły coś złego i bardzo się bałam. Dopiero po latach zorientowałam się, w czym rzecz. Jaka musiała być w tym czasie atmosfera wśród młodzieży, skoro panienki z tzw. dobrych domów wpadły na taki, co tu dużo mówić, chuligański pomysł. A przecież w domu ciotki nie było mowy o jakimkolwiek antysemityzmie, w każdym razie ja nic takiego nie pamiętam.
Tak więc Hania we wczesnym już dzieciństwie utrwaliła się w mojej pamięci w nienajlepszy sposób. Cechy jej charakteru dały później o sobie znać wielokrotnie, przysparzając mojej rodzinie wielu zmartwień.
Ale z pobytu w Kutnie mam i miłe wspomnienia. Wspaniałe przyjęcia u ciotki Janki, wypady samochodami za miasto nad jakieś jeziora /pewnie Łąckie/, wyprawy do cukierni, gdzie dzieci mogły sobie wybrać, co które chciało. Szczególnie miłe były wyjazdy do Konina, gdzie Tadeusz Skarbek, brat wujka Kazia, miał jakąś fabrykę. Wielki dom, ogromny ogród i poziom życia świadczyły ich zamożności. My, dzieci czułyśmy się tam mile widziane i szczęśliwe.
Jednak z ochotą jechałam na wakacje do Kalisk. I już stamtąd nie wróciłam.
września 1939r wybuchła wojna.
Rok 1939
Zanim dowiedzieliśmy się z radia /tzw. kryształkowego, bez prądu/ o wybuchu wojny - zorientowaliśmy się, że dzieje się coś złego, bo Tell, nasz pies, skomlał i szczekał od świtu tak przejmująco, że wszyscy się obudzili. Wpadł do sypialni Rodziców i choć wielki, wczołgał się pod łóżko Ojca. Wkrótce usłyszeliśmy samolotu i strzały w pobliżu. Ostrzelał stado krów i dwoje pasących je dzieci. Jedno z nich zginęło. To była pierwsza znana mi ofiara tej wojny.
Od jakiegoś już czasu kopano w ogrodzie schrony w/g instrukcji wojskowej. Z tym, że wciąż były dyskusje czy lepiej przed bombardowaniem ukryć się w schronie i zostać ewentualnie zasypanym, czy też wśród drzew, ale wtedy groziło ostrzelanie. W nas, dzieciach, te rozmowy budziły grozę.
Tatuś przyniósł skądś maski gazowe, uczyliśmy się nimi posługiwać. Babcia, która u nas akurat była, uszyła torby-niezbędniki /jeszcze mam jedną, z wyhaftowanym przez nią moim monogramem/ i przygotowała żelazne porcje żywnościowe. Pamiętała, jak mówiła, z I wojny światowej, że powinny być w nich koniecznie smażone na smalcu suchary, bo są bardzo pożywne. Te torby - uczono nas - musimy mieć zawsze ze sobą w razie niebezpieczeństwa. W obrąbki ubrań wszyła też jakieś pieniądze i pierścionki. Na szybach naklejono paski papieru, aby nie wyleciały podczas bombardowania.
Gruchnęła wieść, że Kutno się pali. Niemcy zbombardowali obiekty przemysłowe. W nocy widać było łuny pożarów, bombardowane były dworce i inne zabudowania wzdłuż linii kolejowej. Ponieważ my również mieszkaliśmy niedaleko stacji, wciąż były dyskusje - ewakuować się czy zostać na swoim. Drogi były zapchane uciekinierami, ludzie przemieszczali się byle dalej na wschód, nie wiedząc właściwie dokąd. Brak było jakiejkolwiek wiarygodnej informacji na temat frontu. Wciąż trafiały do nas małe, kilkuosobowe grupki wojska, które odłączyły się od swoich i od rodziców chciały się dowiedzieć o aktualnej sytuacji. Najgorsze było, że młodzi ludzie otrzymawszy powołanie, chcieli iść do wojska, ale nie mogli znaleźć swoich oddziałów. Pamiętam młode, świeżo poślubione małżeństwo. On chciał koniecznie przedostać się do swojego oddziału, ona go odprowadzała. Błagał Ojca, aby pomógł mu znaleźć swoich. Wciąż słuchali naszego kryształkowego radia, a w nim ciągle podawano komunikaty dla mieszkańców Warszawy: "uwaga nadchodzi... ". Ich sens zrozumiałam w pełni chyba dopiero znacznie później, po przeczytaniu znanego wiersza Słonimskiego "Alarm dla miasta Warszawy".
Pociągi w pewnym momencie przestały jeździć, tłum został na peronach. Obserwowałam ze strachem ludzi sunących szosa. Co oni ze sobą wieźli? Niekiedy zupełnie zbędne, przypadkowe rzeczy schwytane widać w pośpiechu. Jakiś stary mężczyzna wiózł np. na dziecięcym wózku stojący zegar!
W naszej kuchni gotowały się gary zupy. W całym mieszkaniu i pomieszczeniach gospodarskich pełno było uciekinierów. Mnie i Oleńce sprawiało nawet uciechę przeskakiwanie przez śpiących na podłodze ludzi, aby się dostać do swojego pokoju, w którym zresztą też było pełno.
Ojciec przyprowadził z dworca trzyosobową rodzinę Radomyskich, którzy ewakuowali się z jakiegoś miasta na zachodzie kraju i chcieli przeczekać wojnę u krewnych w majątku położonym w pobliżu Kalisk. Niestety krewni też uciekli, pociągi nie odjeżdżały. Radomyscy siedzieli na peronie na tobołkach i płakali. Na uwagę Mamy ?gdzie ja ich podzieję?", pamiętam, że Tatuś odpowiedział: ?jest wojna, musimy się zmieścić". Ci Radomyscy byli u nas długo, prawie do samego naszego wysiedlenia.
Okupacja
Pewnej nocy wkroczyli Niemcy. W tej okolicy bitew wielkich nie było. Po prostu zamiast monotonnego szumu przemarszu uciekinierów, którejś nocy na pobliskiej szosie zadudniły wozy pancerne i czołgi.
Jednym z pierwszych zarządzeń było Verdunklung - zaciemnienie. Początkowo ludzie wieszali w oknach byle co - koce, grube zasłony. Wkrótce wyspecjalizowali się w wykonywaniu rolet z czarnego, grubego papieru. Za promyczek przebijającego na zewnątrz światła można było trafić do obozu /podejrzenie o sygnalizacje dla samolotów alianckich/.
To Verdunklung towarzyszyło nam przez 5 latwojny.
Wraz z wkroczeniem Niemców część uciekinierów zniknęła z naszego domu, część koczowała jeszcze długo, bo ich gniazda były albo zniszczone, albo zajęte przez okupantów.
Z tamtych pierwszych dni okupacji pamiętam jeszcze jedno drobne zdarzenie, które jednak mogło być niebezpieczne. Żołnierze niemieccy myli się przy gospodarskiej studni. Była to studnia, z której czerpało się wodę wiadrami za pomocą wielkiej ,ciężkiej korby i łańcucha. Jeden z żołnierzy puścił wiadro, a końcówka korby uderzyła go w głowę. Zalany krwią chłopak leżał półprzytomny, Mama biegła po opatrunek. Gdyby któryś z nich poskarżył się oficerowi - konsekwencje mogły być dotkliwe, nawet kulka w łeb. Nie zrobili tego. Opatrzony żołnierz po jakimś czasie doszedł do siebie. Zdenerwowanie rodziców było ogromne, mój strach też.
Bocznica kolejowa została przejęta przez wojsko, a "skład handlowo-rolniczy" miał teraz służyć głównie dostawom na front. Zarząd oczywiście był niemiecki. Nam wydzielono pewną przestrzeń podwórza i na razie pozostawiono część mieszkania. Polscy pracownicy pełnili funkcje pomocnicze.
Na terenie Pomorza, Wielkopolski i części Kujaw utworzono Warthegau /Kraj Warty/ i włączono do Rzeszy. Z terenów tzw. dystryktu krakowskiego, radomskiego, lubelskiego, warszawskiego, a od 1941 r również galicyjskiego utworzono Generalną Gubernię, która formalnie nie wchodziła w skład Rzeszy. Działały tu pewne formy polskiej administracji, były kościoły, była polskia policja i polskie szkoły powszechne oraz zawodowe. Natomiast na terenach przyłączonych do Rzeszy, czyli Warthegau Polacy według niemieckich planów mieli uczyć się tylko podpisać, liczyć do 100 - i to tylko w miastach, na wsiach polskich szkół w ogóle nie było. To miało wystarczyć narodowi poddanych.
Wydano też zarządzenie "naznaczające Polaków". Każdy nowonarodzony chłopiec musiał mieć na pierwsze lub drugie imię Kazimierz, a dziewczynka Jadwiga /stąd najmłodsza moja siostra, Ewa, była początkowo zarejestrowana jako Jadwiga/.
Zmieniono wszystkie nazwy ulic i miejscowości np. Włocławek to był Leslau, Łódź - Litzmanstadt, Chodecz - Godetz. Pomniki zniszczono. Zamknięto biblioteki /książki palono/ i inne placówki życia kulturalnego np. polskie teatry i kina.
Wprowadzono podział ludności na kategorie mające różne uprawnienia m. in. inne kartki na żywność i inne produkty np. mydło. W miastach Polacy mogli jeździć tylko w wydzielonej części tramwaju, itd.
Pierwsza kategoria ludności to byli reichsdeutsche, czyli rdzenni Niemcy, potem Volksdeutsche - osoby pochodzenia niemieckiego zamieszkałe na terenie Polski. Następna kategoria to obcokrajowcy mieszkający przed wojną w Polsce np. Łotysze, "biali Rosjanie" - uciekinierzy z Rosji podczas rewolucji, jak nasi znajomi Gołubkowie z Kutna. Trochę niżej zakwalifikowane zostały - grupy etniczne np. Goralenvolk /górale/, Ślązacy. Później Polacy. Na końcu byli podludzie, czyli Cyganie, Żydzi - bez żadnych praw, skazani od razu na zagładę.
Zaraz po wkroczeniu Niemcy wydali szereg upokarzających zarządzeń. M.in. każdy musiał się Niemcowi, nawet dziecku, ukłonić i zejść z chodnika czy drogi na bok. Pamiętam scenę, kiedy jeden z gospodarzy, starszy już człowiek, jechał na rowerze i nie zdjął w porę czapki, a chłopak volksdeutch, mieszkaniec wioski - dotąd zdawałoby się dobry sąsiad, zbił go i skopał w naszej obecności. W ogóle okazało się nagle, że w każdej miejscowości było po kilku volksdeutschow...
Niemcy wydali okrutne zarządzenie, jakiego nie, było w żadnym z krajów okupowanych, że za jakąkolwiek pomoc Żydom groziła kara śmierci. Żydów naznaczono gwiazdą Dawida naszywka na ubraniu, opaska na rękawie.
Już zimą 1939/40 zaczęto aresztować i wywozić do obozów księży, nauczycieli, w ogóle inteligencję. W 1940/41 wysiedlano do Guberni właścicieli majątków i gospodarstw, niekiedy całe wsie, tak wysiedlono w lubelskie rodzinę mego męża Zdzisława Jędrzejczaka z Kter k/Kutna/, gdzie umieszczano ich u tamtejszych rolników. Ich majątki przejmowali Niemcy zamieszkali do wojny w Polsce, a gospodarstwa przeważnie Baltendeutsche - Niemcy bałtyccy lub sprowadzani po wybuchu wojny z ZSRR /po VI 1941r/ i zajęciu części terytorium Rosji ludzie pochodzenia niemieckiego /potomkowie sprowadzonych tam przez carów kolonistów/, z Powołża i znad morza Czarnego, zwani w Kaliskach czarnomorcami. Zabiedzeni, wychudzeni, często o wyglądzie Kałmuków jechali na dziwnych plecionych z wikliny wózkach zaprzężonych w małe, kosmate koniki - pełni strachu, co ich tu czeka na tej obcej ziemi. Rodzice mówili, że jakoś nie widać po nich aryjskiej rasy panów świata.
Ale to było jakiś czas później. Z tamtych pierwszych lat wojny pamięć zarejestrowała kilka scen jak klatek filmowych. Jedną z najbardziej dla mnie wstrząsających było zlikwidowanie krzyża na rozwidleniu dróg. Zaprzęgnąwszy 4 konie miejscowi Volksdeutsche wyrywają krzyż, bo nikt go nie chciał ściąć. Ukryta w szopie podpatrywałam i byłam pewna, że to się nie może stać, że to niemożliwe, aby Bóg na to pozwolił. Ziemia jęknęła i to było wszystko. Roztrzęsiona i zapłakana długo nie mogłam się uspokoić ... Pamiętam też: w naszej kuchni siedzi chłopak, syn okolicznego gospodarza i pokazuje pokryte ranami plecy. Wypuścili go za łapówkę z obozu /wydaje mi się, że po raz pierwszy słyszałam wówczas nazwę Oświęcim/. A zesłali go za zabicie własnego świniaka. Później zresztą za zabicie świni groziła kulka w łeb, cała żywność była przeznaczona dla wojska.
Największe wrażenie zrobiła na mnie,8-letnim wówczas dziecku, wywózka Żydów do getta w Łodzi. Niemcy z karabinami i na motocyklach pędzili ich szosą słyszeliśmy płacz i razy nahajek, od czasu do czasu strzał, nie wiadomo czy tylko na postrach. Zapędzano ich do hali przy bocznicy kolejowej, gdzie oczekiwali na podstawienie wagonów. Upał był okropny, po kilku godzinach skończyła im się woda i pewnie jedzenie. Pozwolono im zabrać tylko to, co uniosą w rękach, a w tych rękach mieli przecież swoje małe dzieci. Pamiętam rozpacz moich rodziców, którzy nie mogli na to patrzeć, ani tego słuchać, a byli bezsilni. I wtedy Mama, pod nieobecność Ojca, wzięła mleko, kankę wody, jakiś chleb i poszła do tych ludzi. Wiem już to z jej relacji, że jakoś zdołała podać to, co przyniosła, ale strażnicy złapali ją, uderzyli w twarz i za karę kazali szorować podłogę na dworcu. Od poważniejszych konsekwencji uratowała ją znajomość języka niemieckiego. Nie wiem już, w jaki sposób dowiedziała się o tym Urbańska i poleciała z krzykiem, że pani Turno nie będzie szorować podłogi. Jakiś volksdeutsch wypuścił Mamę i Urbańska tę podłogę umyła. Byłam zawsze, gdy tylko zdołałam to ocenić, bardzo dumna z tego postępku Mamy. Już jako dorosła napisałam o tym wiersz. Szkoda, że nie zdążyłam go jej przeczytać.
Bardzo to przeżyłam i mam zupełnie osobisty stosunek do holokaustu. Sprawy, o których się teraz tyle pisze, kręci filmy, które stanowią przedmiot rozgrywek polityków - ja widzie przez tę szosę, ten płacz i te bydlęce wagony wiozące ich na śmierć.
Podobnie wywożono również polskich gospodarzy, z tym tylko, że pozwolono im podjeżdżać pod stację konnymi wozami, na których można było zabrać choć część dobytku. Oni jednak jechali żyć - w gorszych, co prawda, warunkach - ale żyć. A tamci byli od razu skazani na śmierć. Ale jednych i drugich upychano w bydlęcych wagonach. Przypominam sobie starego rolnika? wyrywał się, nie chciał zejść z wozu, krzyczał, że nie chce nigdzie jechać od ziemi, na której się urodził i gdzie chce umrzeć. Skatowali go, potem ciągnęli za nogi, a jego siwa głowa obijała się na kamieniach i szynach.
W tym też czasie zjawili się u nas brat Ojca - Jerzy Turno i brat Matki - Tadeusz Kozłowski z żoną Lucyną. Z Tadeuszem zwłaszcza był kłopot, bo jako inżynier chemik pracował przed wojną w fabryce zbrojeniowej /był tam chyba nawet wicedyrektorem/, ponadto był oficerem rezerwy, a wszyscy oficerowie byli internowani w oflagach. Musiał się więc ukrywać. W Kaliskach został zarejestrowany jako księgowy czy coś podobnego.
Początki oporu
Pod koniec 1939r zapanowało wielkie ożywienie w naszym domu. Przyjeżdżali i znikali jacyś młodzi ludzie, głównie z Włocławka. Pamiętam zwłaszcza Igo Mościckiego, który był bardzo przystojny, podobał mi się i chętnie siadałam u niego na kolanach. Pani Stasia, panna Helena przywoziły jakieś paczki. Listonosz Ochtabiński z Lubienia zabierał później niektóre, inne zaś przywoził. Były to, jak się później dowiedziałam słynne okupacyjne gazetki, bez których trudno byłoby przeżyć te mroczne lata. Zawierały cenne informacje i budziły nadzieje.
W pokoju na wsi, wynajętym przez Ojca, zamieszkali państwo Sokołowscy. Na niego, gdy nikt nie słuchał, rodzice mówili "major". Często chodziłam do niego z jakimiś poleceniami.
Pamiętam, że latem 1940 /chyba/ wysłano mnie do Kłóbki, do państwa Tchorzewskich z koszykiem wiśni, pod którymi były jakieś papiery /pewnie właśnie gazetki/. Strasznie chciało mi się pić /szło się kilka kilometrów/, ale bałam się zjeść wiśnie, aby nie odkryć zawartości koszyka. Już jako dorosła, zastanawiałam się, jaka to konspiracja wtedy się rodziła, bo że była to forma zorganizowana to pewne. Chyba był to ZWZ /Związek Walki Zbrojnej/ albo "Roch", bo AK (Armia Krajowa) powstała przecież dopiero w 1942r. W każdym razie uczestniczenie w czymś takim stanowiło duże ryzyko, to nie była Generalna Gubernia gdzie było się, bądź co bądź, wśród swoich. Tu za wszystko groziła kula w łeb. W pamięć zapadło mi wydarzenie chyba z 1940r. W naszym domu, podczas świąt, przy choince niemiecki żołnierz w mundurze składał przysięgę na ręce jakiegoś starszego, siwego mężczyzny i był przyjmowany do organizacji konspiracyjnej . Ten żołnierz - Meinelt /szkoda, że nie zapamiętałam jego imienia/, był szoferem wojskowej ciężarówki i oddawał później wielkie usługi organizacji, przewożąc różne przesyłki, między innymi do GG. Przy okazji zabierał od nas paczki żywnościowe i korespondencję do rodziny w Warszawie. Stamtąd zaś przywoził różne rzeczy, których tu dla Polaków nie było np. zeszyty, stalówki, atrament. Kiedyś Meinelt przywiózł od Babci dla Oleńki i dla mnie srebrne pierścionki. Zrobili je więźniowie, którymi babcia i Skarbkowie się opiekowali. Ten pierścionek, wielką dla mnie pamiątkę, ofiarowałam niedawno Kasi.
Meinelt utrzymywał przez długi czas kontakt z pp. Lebiedzińskimi,
mieszkającymi w majątku Kobyla Łąka, gdzie Zygmunt Lebiedziński był rządca i gdzie była również komórka AK. Meinelt, jak mówiła później Mama, zakochał się w pani Liii Lebiedzińskiej, rzeczywiście bardzo pięknej kobiecie. Kto wie, czy to nie było też przyczyną nasilenia jego antyfaszystowskich poglądów i odważnych poczynań. Później wysłano Meinelta na front wschodni, a to dla wielu równe było z wyrokiem śmierci.
Z tamtego czasu pamiętam też zbiórkę ciepłej odzieży przeznaczonej dla żołnierzy na front. Niemcy już zimą 1941 przekonali się jak groźny jest klimat Rosji. Zabierali wszystko, co mogło chronić przed mrozem. Żal mi było pięknego kożuszka Ojca, futrzanej kurtki, nie mówiąc już o kocach, baranicach itp.
Wojna wojną, ale my, dzieci miałyśmy jednak swój świat i swoje zabawy. Pamiętam jak kiedyś z watahą chłopaków omal nie wpadliśmy w ręce wojskowych strażników, zjeżdżając ze stogu słomy i niszcząc jego precyzyjną konstrukcję.
A wszystko wówczas mogło być uznane za sabotaż. Innym razem o mało nie uśmierciłam Oleńki, gdy wśród bel sprasowanego siana zapaliłam pierwsze go w życiu papierosa. Widocznie od nie zgaszonej zapałki suche siano zaczęło się tlić. Ponieważ było tam zupełnie ciemno, a bele upchane ciasno, trudno było znaleźć wyjście. Podejrzewam, że jeszcze trochę, a mogłyśmy się tam udusić. Na szczęście udało się wyjść. Rodzice oczywiście nic nie wiedzieli. Papierosów nigdy w życiu nie paliłam.
Kromszewice
W 1940 atmosfera gęstniała, wysiedlenia i wywózki do obozów nasilały się. Rodzice martwili się, co z nami będzie. Tym bardziej, że treuchender/ niemiecki zarządca/, zainteresował się, dlaczego pracuje tu tyle osób z jednej rodziny. Niepokój Rodziców wzmagał fakt, że niemiecki oficer nadzorujący dostawy dla wojska i stacjonujący u nas, namawiał ojca do przyjęcia volkslisty. Ciotka Lucyna Kozłowska w rozmowie z nim wygadała się, że jesteśmy "von" i umieszczeni w Almanachu Gothajskim. Ciągle Ojca nagabywał. To było tyle niebezpieczne, że oficjalna odmowa przyjęcia tego ?daru narodu niemieckiego", który, o ile wiem, złożono wszystkim umieszczonym w "Almanachu"- groziła obozem. Myślę, że ta sprawa też w niemałym stopniu wpłynęła na decyzję Ojca, aby co prędzej usunąć się z Kalisk.
Ojciec, jak wyjaśniła mi później Mama, uważał, że jemu z trzech osób z naszej rodziny pracujących w Kaliskach, najłatwiej będzie znaleźć miejsce i pracę gdzie indziej, dobrowolnie niejako skazując się na wysiedlenie, ale w łagodniejszej formie.
Właścicielem niedalekiego majątku Gole był rodowity Niemiec o nazwisku Weil, bardzo porządny człowiek - jak zawsze mówił Ojciec. On to zaproponował Ojcu zainstalowanie go w charakterze rządcy w majątku Kromszewice koło Chodcza. Folwark ten był resztówką dużego niegdyś majątku rozparcelowanego przed wojną, do którego Niemcy dołączyli odebrane okolicznym chłopom ziemie i oddali w czasowe administrowanie właścicielowi Gól - Weilowi. Była to dla niego przysłowiowa kula u nogi i aby się nim nie zajmować chętnie wystąpił do władz niemieckich o zapotrzebowanie na Ojca jako rządcę.
Majątek ten był okrutnie zaniedbany. Ziemia - prawie ugory, stada krów, owiec, koni - ledwie żywe, dwór w opłakanym stanie. W filmie "Noce i dnie" jest taka scena, gdy Bogumił przywozi Barbarę na pierwsze w ich życiu własne gospodarstwo. Zawsze wtedy myślę o tym dworze w Kromszewicach. A był to z pewnością niegdyś piękny dwór, o czym świadczył okazały fronton połączony pasażem z oficyną. Za dworem resztki parku, piękne świerki, kasztany, przetrzebiony sad.
Żeby tu zamieszkać, trzeba było choć trochę wyremontować część pomieszczeń, 3 pokoje, pasaż, ogromna kuchnia, spiżarnia - to na początek musiało wystarczyć. Stopniowo remontowano inne pomieszczenia.
Dla nas, dzieci, szczególne znaczenie miał strych. Już w Kaliskach niańki opowiadały nam o duchach, w czasie okupacji znajomi urządzali seanse spirytystyczne /stolik i ?ekierka", czyli spodek pokazujący litery i udzielający odpowiedzi na pytanie: kiedy skończy się wojna/. W Kromszewicach doszły do tego opowieści o Bussym, dawnym właścicielu, który powiesił się na strychu. A strych był ogromny, rozciągał się nad całym dworem, maleńkie świetliki tu i ówdzie dawały odrobinę światła. Zakamarki były zupełnie ciemne. Tajemniczość i strach dodawały zabawom atrakcyjności. Za belkami miałam skrytki swoich skarbów. Później, gdy już się trochę zagospodarowaliśmy, przechowywano tu cebulę, jabłka, orzechy.
Wiara w ducha Bussego była silna nie tylko wśród dzieci. Chyba w 1942r, gdy byli u nas Wiesiek i Janusz Orsztowie, kiedyś wieczorem owinęliśmy się w prześcieradła, weszliśmy na ogromny kasztan i gdy kobiety szły doić krowy, zaczęliśmy jęczeć. Kobiety, a było ich kilka, rzuciły wiadra i z krzykiem uciekły. Następnego dnia włodarz klął, że głupie baby nie chcą iść do doju. Siedzieliśmy cicho, bo baliśmy się kary za takie pomysły.
Kromszewice miały piękne położenie, piszę miały, bo gdy kilka lat temu pojechaliśmy tam, nie było śladu po parku, alei nad jezioro. Gołe wzgórza wyglądały dość smutno, a po dworze zostały tylko ślady fundamentów, na których wybudowano domy-pudełka/. Wśród morenowych wzgórz leżało czyste jezioro, nad które od dworu prowadziła stara aleja kasztanowa. Nad samym jeziorem łąki, oddzielona pasem bagniska - wyspa zwana Borek, na której uwielbiałam przebywać obserwując ptaki. Kiedyś spędziłam pół dnia na drzewie patrząc z góry na wykluwające się pisklęta kurki wodnej. Do dziś to pamiętam - wyszły i od razu przebierały po wodzie nóżkami.
Na Borek szło się po rzuconych kiedyś przez kogoś pieńkach drzew, były one dość wąskie i śliskie - a obsunięcie się groziło utopieniem w bagnisku. Kiedyś utopiła się tam krowa, a kilkakrotnie widziałam jak ratowano inne wyciągając je za rogi. O mało nie utopił się Kola Gołubkow, który nie słuchał moich ostrzeżeń, a był dość niemrawy.
Na Borku było dużo leszczyny, a że mało kto odważył się tam dojść, można było nazbierać sporo orzechów. Od drugiej strony Borka był piękny widok na jezioro i wzgórza po drugiej stronie. Jezioro łączyło się z Chodeckim i podobno przed wojną przypływali tu czasem kajakami goście mieszkający w tamtejszym zameczku.
Borek miał też inną zaletę: słabo było słychać wołanie Mamy -"Marysieńka?, Mama zwoływała nas, kiedy przywożono panią Zofię Wiśniewską - nauczycielkę z Chodcza, która miała nas uczyć, bo przecież do szkoły nie chodziłyśmy. To nauczanie to osobny temat. Pani Zofia była polonistką, rozbudzała jeszcze moje zainteresowanie literaturą, podsuwała to i owo. Lektury dla nastolatek nie było, była natomiast spora biblioteka klasyki. Czytałam więc co mi wpadło w ręce - Annę Kareninę, całego Żeromskiego, Prusa. Pani Zofia nie zawracała sobie i mnie głowy matematyką. Pewnie dlatego nigdy nie nauczyłam się dobrze tabliczki mnożenia /ile jest 9x7 ?, a do gimnazjum po wojnie zdałam z trudem, uratowała mnie znajomość literatury i historii. Ale z kolei czy dużo jest 11-latek znających na pamięć kilka ksiąg ?Pana Tadeusza", fragmenty ?Beniowskiego" czy ?Sokratesa tańczącego" Tuwima? Chodziłam nad jezioro i deklamowałam sobie. Sprawiło mi to dużą przyjemność. W każdym razie latem, przy pięknej pogodzie na Borku wołanie Mamy na lekcje było słabo słychać...
Z jeziora były też czysto praktyczne pożytki. Latem łowiono ryby i raki, zimą wycinano trzcinę na różne gospodarskie potrzeby i wypiłowywano lodowe bryły, które zwożono do tzw. lodowni, mieszczącej się w zboczu wzgórza jaskini - piwnicy. Przez całe lato korzystano z tego lodu do chłodzenia mleka odstawianego do mleczarni, do przechowywania różnych produktów. Można też było w specjalnej maszynce ukręcić lody /była taka u nas/, niestety podczas okupacji dla Polaków nie było na kartki cukru.
Nad tym jeziorem rozwinęła się moja miłość do wody. Szybko nauczyłam się pływać. Zimą szalałam na tych przykręcanych do butów łyżwach. Nie wiem jak to było, że nikt z dorosłych nie bał się, że kiedyś wpadnę do przerębli, pewnie mieli na głowie ważniejsze sprawy. Kiedyś, pamiętam goniły mnie, też na łyżwach, niemieckie chłopaki z Chodcza. Uciekłam, ale odtąd nie wypuszczałam się tak daleko. Wiedziałam, że z większymi ode mnie nie mam szans. Szczeniaki z Hitlerjugend byli butni i bezkarni. Chowani przez szkołę i organizację w poczuciu wyższości rasowej uważali, że wszystko im wolno, zwłaszcza wobec podludzi, za jakich mieli ludność ziem okupowanych. Kiedyś obrzucili Mamę i mnie kamieniami, gdy wracałyśmy na piechotę z Chodcza do Kromszewic. Jeden z nich przeliczył się jednak. Jego ojciec /pamiętam nazwisko Tuchołka/, przesiedleniec ze Śląska, dowiedział się od kogoś o zachowaniu syna, przyprowadził go do nas, w obecności Mamy stłukł go na kwaśne jabłko, wykrzykując coś po niemiecku i kazał, pocałować Mamę w rękę. Tak więc byli ludzie, którzy nawet w tych okropnych czasach potrafili zachować się przyzwoicie.
Okupacyjne bytowanie
Mój ukochany przyjaciel Heniek Urbański /bo Urbańscy przyjechali wkrótce za nami do Kromszewic/, choć pracował ciężko pasąc gęsi, a później i owce, zawsze
znalazł trochę czasu, żeby mi towarzyszyć/a ja jemu przy tych gęsiach/. Na
wiosnę nie mogliśmy się doczekać, kiedy lód puści, woda się ogrzeje i będzie się można kąpać. Pamiętam pewne zdarzenie, wczesną wiosną. Dzień był słoneczny, ale chłodny, mimo to postanowiliśmy zrealizować swoje marzenie i zbudować tratwę, którą chcieliśmy się przeprawić na drugi brzeg. Heniek naciął trzciny i wikliny, zmontowaliśmy wszystko pięknie, tylko ..., związaliśmy wszystko papierowym niemieckim erzatzsznurkiem. Na środku jeziora sznurek puścił i tratwa zaczęła się rozsuwać. Heniek starszy i mądrzejszy, napchał mi trzciny pod pachy i kazał płynąć do brzegu. Ciężko było, bo w ubraniu - ale jakoś dopłynęliśmy. /Swoją drogą ciekawe, że żadnemu z nas nie przyszło do głowy wołać o pomoc, nie wpadliśmy też w panikę. Trzeba było poradzić sobie samemu i poradziliśmy sobie. Wojenne dzieci/. Po wyjściu z wody trzeba się było wysuszyć, żeby rodzice się nie zorientowali. Siedzieliśmy półnadzy po dwóch stronach krzaka trzęsąc się z zimna. Gorąco zrobiło mi się jednak, gdy na wzgórzu ukazał się Tatuś na koniu. Choć nigdy mnie nie ukarał, wiedziałam, że przesadziłam i bałam się bardzo. Jakoś nas jednak nie zauważył. Uwielbiałam to jezioro.
Heniek był też moim towarzyszem w jeżdżeniu na koniach na oklep, co nie było takie łatwe, zwłaszcza, że udawało nam się wskoczyć najczęściej wtedy, gdy fornale gnali konie do wodopoju z niemałej góry. Niestety przeleciałam kiedyś przez koński łeb i Tato zabronił fornalom pozwalać nam na takie wyczyny. Za to czasem dawał mi przejechać się na swoim koniu, już w siodle.
Heniek nauczył mnie też dbać o króliki, których parkę dostałam na imieniny. Potem rozmnożyły się do kilkunastu sztuk tak, że Ojciec kazał zbić dla nich specjalne kojce nad kurnikiem. Te króliki były pod moją wyłączną opieką, nikt się do nich nie wtrącał. Ponosiłam za nie pełną odpowiedzialność.
Co do Heńka, to sądzę, że jest trochę mojej zasługi w tym, że on po wojnie zaczął się uczyć, choć matka trepem wybijała mu tę chęć z głowy /Co prawda później, gdy już skończył szkołę i pracował, z dumą opowiadała, że Heniek ma w domu całe półki książek "i wszystkie przeczytał"/ Otóż Heniek wtedy jeszcze nie bardzo umiał czytać, ale ja uparcie pokazywałam mu książki z obrazkami, jakichś wojownikach. Oglądaliśmy też godzinami piękny atlas geograficzny i atlas przyrodniczy. Gęsi nieraz wchodziły w szkodę. Obiecywaliśmy sobie, że musimy kiedyś koniecznie pojechać tam, gdzie żyją te egzotyczne zwierzęta. . . To była piękna przyjaźń.
Z tego też okresu wspominam dziwne zdarzenie. Kiedyś znaleźliśmy z Heńkiem jakąś zagadkową istotę siedzącą w zbożu. Ponieważ był to czas, gdy zaczęło się mówić o spadochroniarzach, a w związku z AK atmosfera w domu była aż gęsta od patriotycznego zapału - pomyśleliśmy, że może to jakiś skoczek. Niestety istota ta w żaden sposób nie przypominała spadochroniarza. Była to kobieta o dziwnym wyglądzie i w ogóle się nie odzywała. Pobiegliśmy do domu, aby jej przynieść jedzenie i picie, na wszelki wypadek nic nie mówiąc rodzicom. Siedziała tam cały dzień, rano już jej nie było. Później Heniek spotkał gdzieś w polu równie dziwnie wyglądającego mężczyznę. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że Niemcy likwidowali, zabijając na miejscu lub wywożąc do obozów śmierci, chorych ze szpitali psychiatrycznych. Widocznie ci przez nas spotkani biedni ludzie / o wyraźnych cechach niedorozwoju/, jakoś z transportu uciekli i błąkali się po okolicy. Co się z nimi stało? Pewnie ich gdzieś schwytano i "zlikwidowano".
Ważnym elementem okupacyjnej egzystencji były karbidówki. To lampy zrobione z blaszanych puszek, napełnionych karbidem /to taka kopalina/, który gdzieś zdobywano /kupowano?/. Łącząc się z wodą karbid wydzielał gaz i właśnie ten gaz stanowił źródło
Światła. Ważne, bo przecież nie było ani nafty do lamp, ani świec. Te karbidówki cuchnęły strasznie, świeciły nierówno, mrugały, niekiedy wybuchały. Jeśli gasły można się było zatruć. Tym niemniej były bardzo cenne i stanowiły jeszcze jeden dowód ludzkiej pomysłowości.
Przyjeżdżali do nas ciągle różni ludzie. Z dawniejszych znajomych byli to Lebiedzińscy z Kobylej Łąki, Skrzyccy z Gól, Zdzisław Flaczyński z Kalisk, Gołubkowie, "biali Rosjanie" z Kutna. Z rodziny przeważnie wujek Jurek, który się w tych latach ożenił, Józef Turno z żoną i dziećmi, Koperkiewiczowie z Ostrów. Wszyscy wyjeżdżali z tobołkami kaszy, mąki i co tam było akurat w spiżarni. Przeważnie były to jednak osoby związane z konspiracją.
W 1942r AK kierowała do nas różne osoby "na odżywienie". Najczęściej były to żony i dzieci oficerów internowanych w oflagach. Pamiętam panią Zawiszynę z Włocławka z córką Danutą. Kilka razy była u nas chora na anemię Ania Tomaszewska. Po podleczeniu wracały do rodziny.
Aby wyżywić taką czeredę trzeba było się niemało nagłowić i napracować. Na kartki żywnościowe w Warthegau Polacy mogli kupić tylko czarny chleb i marmoladę z marchwi /i to tylko w miastach/. Bardzo brak było cukru, toteż Mama razem z dawną dworską kucharką Stasiakową gotowała w garach i bańkach buraki cukrowe. Po wielogodzinnym gotowaniu melasa gęstniała i można nią było słodzić jak miodem, piec pierniki itd. Moją specjalnością były makagigi - cukierki z melasy i maku. Pycha. /Z mięsem było różnie. Niemcy skrupulatnie sporządzali okresowe spisy inwentarza, ale kto dokładnie policzy biegające po podwórku kury czy gęsi? Gorzej było ze świniakami. Za zabicie groziła kulka lub, jeśli się miało szczęście obóz. Natomiast za dobicie rannego lub chorego świniaka takiej kary nie było, trzeba było to tylko dobrze udokumentować. Pamiętam, że od czasu do czasu przychodził do Ojca zaufany parobek oświadczając, że wieprzek okulał i trzeba go dobić. Ryzykowano sporo, ale za to było mięso i cenny tłuszcz tak m.in. potrzebny później do smażenia sucharów wysyłanych do więzień i obozów.
W ogóle ludzie w czasie wojny byli pomysłowi. Wujek Koperkiewicz robił nawet mydło, którego w ogóle nie było w sprzedaży, nawet na kartki. Pamiętam, że potrzebny był mu do tego składnik o tajemniczej nazwie kalafonia. Nie wiem, z czego on to mydło robił, ale śmierdziało okrutnie.
Zgrzeszyłabym, gdybym powiedziała, że wówczas w Kromszewicach cierpieliśmy głód. Życie płynęło tu jakby dwoma torami, dla nas - dzieci, zwłaszcza w pierwszym okresie okupacji, raczej beztrosko i tajemniczo; a obok sprawy związane z walką o byt, z konspiracją i najwyższym ryzykiem.
Kromszewice był to zakątek, gdzie zdawałoby się diabeł mówi dobranoc. Daleko od głównej szosy, daleko od dworca czy choćby linii kolejowej. Chyba dlatego wybrano to na siedzibę komendanta Pomorskiego Okręgu Armii Krajowej. Pamiętam ciągłe przywożenie i odwożenie ludzi na stację. Wyglądało to na ożywione życie towarzyskie, tym bardziej, że niektórzy przyjeżdżali obwieszeni aparatami fotograficznymi, kobiety zwłaszcza, ładnie ubrane. Często Ojciec nas zabierał na dworzec, głównie mnie jako starszą. Później dowiedziałam się dlaczego.
Ta gorsza strona
Kromszewice miały też inne oblicze nie tylko piękno krajobrazu, urok jeziora, obcowanie ze zwierzętami. Dla mnie czymś strasznym były czworaki, w których mieszkali robotnicy rolni. Być może były one w tak opłakanym stanie dlatego, że już przed wojną majątek zlicytowano za długi, właściciele nie umieli gospodarować i nie dbali o swoich pracowników. Nie wiem. W każdym razie były to zrujnowane budynki z cieknącymi dachami, maleńkimi okienkami, z ubitym z ziemi klepiskiem zamiast podłogi. Z drzwi wchodziło się do sieni, po jednej jej stronie było jedno pomieszczenie dla rodziny, po drugiej stronie gnieździła się inna rodzina. Wszyscy mieli mnóstwo dzieci, a jeszcze każdy fornal musiał mieć tzw. posyłkę tzn. robotnicę lub robotnika - luzaka do pola lub obrządku zwierząt. Jeśli nie miał kogoś takiego w rodzinie, musiał posyłkę wynająć na swój koszt. To potęgowało jeszcze przepełnienie w chałupach. W czasie okupacji, tak jak przed wojną, robotnik rolny jako wynagrodzenie otrzymywał deputat - czyli pewną ilość ziemniaków, zboża na chleb i karmę dla inwentarza, który miał prawo chować w szopce przy domu. Dostawał też trochę mleka i jakieś niewielkie pieniądze. Przy tak licznych rodzinach to wszystko było mało i wciąż był problem, że kradli siano, buraki. Ojciec wprowadził zasadę, że mleko od 1 krowy przysługiwało na 3 rodziny. Niestety te ułatwienia wkrótce się skończyły, bo Weila powołano do Wermachtu, a jego następca Schön nie zezwalał na żadne ulgi dla Polaków. W czworakach dzieci rodziły się i umierały ciągle, co raz to ktoś przychodził do kancelarii z prośbą o deski na trumnę.
Byłam ciekawa wszystkiego. Kiedyś usłyszałam rozmowę dorosłych, że ?Zieliński to komunista". Z treści i intonacji wywnioskowałam, że to człowiek, którego trzeba się bać. Z Kolą czy Januszem Orsztem poszliśmy ukradkiem go zobaczyć myśląc, że będzie to straszny potwor. Wyrzucał akurat nawóz z obory, ciarki mi do plecach chodziły, ale byliśmy zawiedzeni. Chłop jak chłop, nawet ładniejszy od swojego brata nie-komunisty - stwierdziliśmy. Ten Zieliński przeżył wojnę, choć komunistów Niemcy wyłapywali i osadzali w więzieniach. Po wojnie był chyba w milicji.
Z tych kromszewickich doświadczeń - obserwowania ogromnej biedy w czworakach, a także z lektury Żeromskiego i Orzeszkowej wywodzi się chyba moje późniejsze zainteresowanie tym środowiskiem. Konsekwencją była długoletnia /z wyboru/ praca w redakcji tygodnika ?Robotnik Rolny", która, choć ciężka, dawała mi wiele satysfakcji i radości, gdy obserwowałam zmiany na korzyść zachodzące wśród ludzi zepchniętych kiedyś na dno. Co więcej, jako dziennikarka miałam możliwość wpływania na to. Przyczynienie się do ufundowania 1200 stypendiów/w szkołach średnich i wyższych dla dzieci pracowników państwowych przedsiębiorstw rolnych, uważam za jedno z ważniejszych osiągnięć swojego życia.
Już wtedy, w Kromszewicach próbowałam po dziecinnemu przeciwstawić się tej biedzie i beznadziei, coś zdziałać. Zaplanowałam sobie np. prezenty świąteczne. Od lata chowałam na strychu jabłka i orzechy. Przed Bożym Narodzeniem nasza służąca /też z Kalisk/, Marysia pomogła mi upiec pierniczki, torebki posklejałam klajstrem z mąki. Paczki wypełniły cały worek. W Wigilię Marysia i ja, ubrałyśmy się w kożuszki futrem na wierzch, załadowałyśmy wór na sanki i, jako Mikołaje, odwiedziłyśmy wszystkie rodziny w czworakach /tylko dlaczego w takim przebraniu?/. Moi rodzice nic nie mówili. Dziś nie wiem czy to był dobry pomysł, czy ci ludzie nie czuli się urażeni... Ale dzieciaki w każdym razie się cieszyły.
Smutno skończył się pobyt Urbańskich w Kromszewicach. Urbański pobił się w oborze z dojarzem i prawie odgryzł mu ucho. Treuchender Schön, kiedy się o tym dowiedział, zagroził, że Urbańscy muszą się natychmiast wynosić. Nie pomogła interwencja Ojca. Nie mieli gdzie się przenieść. Akurat organizowano nabór do Organizacji Todta. Była to paramilitarna organizacja, która werbowała Niemców, a później i Polaków do pracy, na pozór dobrowolnie, przy budowie schronów, dróg, na kolei itd. Urbańscy zgłosili się i wyjechali całą rodziną gdzieś koło Gratzu pod Alpami. Wrócili dopiero po wojnie.
Konspiracja
Przyjazdy nieznajomych stały się częstsze, gdy zimą 1941/42 /może luty1942r/ przybył do nas płk Jan Pałubicki, pseudonim Jerzy Gradowski, a później u nas utworzono siedzibę komendanta AK na Okręg Pomorski. Ojciec przywiózł go od pp. Polskich z Kowala, dokąd, jak dowiedziałam się kilka lat temu, dostarczyła go łączniczka komendanta Inspektoratu ZWZ-AK Włocławek Józefa Olszewskiego - Halina Melzacka, obecnie Szewczykowa. Był bardzo chory, gorączkował, miał okropne czyraki. Rodzice zainstalowali go w pokoiku na piętrze, z oknem wychodzącym na drogę, aby można było obserwować, kto ewentualnie jedzie. Obserwowanie tej drogi stało się jednym z moich obowiązków.
Już w Kaliskach byłam bardzo dumna z powierzanych mi zadań,
intuicyjnie wyczuwałam, że uczestniczę w czymś ważnym. Wojenne dzieci dorastały szybciej. Wychowywane w specyficznej patriotycznej atmosferze miały wyrobione poczucie odpowiedzialności w niewyobrażalnym dziś stopniu. Zresztą Ojciec, nie wiem świadomie czy nieświadomie, wyrabiał we mnie odwagę i właśnie odpowiedzialność /co przydało się szczególnie po jego aresztowaniu i urodzeniu Ewy/. Pamiętam, kiedyś w Kromszewicach kazał mi wieczorem przynieść z kancelarii zostawione tam okulary. Nawet mi do głowy nie przyszło odmówić czy przyznać się do strachu. A bałam się okropnie. Jak wiadomo nie było tam elektryczności. Dwór ciemny, miałam przejść przez 4 czy 5 niezamieszkałych pokoi, wejść po schodach na piętro i do kancelarii. Wyposażona w latarkę szłam, a nogi uginały się pode mną. Wydawało mi się, że Bussy i wszystkie inne duchy z opowieści nianiek stoją mi na drodze. Na schodach łapały mnie za pięty. Ale szłam dalej. Przyniosłam te okulary i poczułam się bardzo dumna i szczęśliwa. Było to doświadczenie, które będę pamiętać do końca życia. Ale chyba to dobrze, że tak wcześnie przekonałam się, iż człowiek może pokonać strach i zrobić coś, co zdawałoby się, przerasta jego możliwości.
Mama, zapracowana w domu, korzystała z mojej pomocy w pielęgnowaniu chorego płk. Pałubickiego. Dostarczałam do jego pokoju ciepłej wody do mycia, lekarstw do przemywania tych okropnych wrzodów, nosiłam mu jedzenie. Do pokoju płk. Pałubickiego było osobne wejście, a obok poddasze, na którym można się było ukryć w razie niebezpieczeństwa. W czasie choroby Pałubickiego doszło dwa razy do ewakuacji z pokoju na strych, gdyż zbliżali się żandarmi. Miałam przykazane, że gdyby zaczęli przeszukiwać dom, mam się położyć do jego łóżka i udawać chorą - stąd leki itd.
Ojciec zameldował płk. Pałubickiego jako pisarza w majątku pod fałszywym nazwiskiem Jerzy Gradowski. Wśród mieszkańców Kromszewic rozpuszczono wieść,
że jest to ukrywający się ksiądz, aby utrzymywali jego obecność w tajemnicy.
Komenda AK Pomorze
Pamiętam, że chyba od początku intuicyjnie orientowałam się, co się u nas dzieje i że płk Pałubicki jest kimś bardzo ważnym w konspiracji. Był dla mnie bohaterem, za którego dałabym się pokroić w kawałki /Moja determinacja była tak wielka, że później już, po wyjeździe płk. Pałubickiego i aresztowaniu Ojca, groziłam nożem Oleńce, gdyby coś powiedziała podczas przesłuchania na gestapo lub żandarmerii/. On bardzo mnie lubił i często opowiadał mi o swoim synu Januszu, który mieszka w Gdyni. Dopiero w związku z "Solidarnością" okazało się, że jego syn Janusz urodził się już po wojnie, zatem te opowieści to było jego marzenie o synu i pewnie o normalności.
Przyznam się, że podsłuchiwałam, gdy odbywały się narady czy odprawy. Pamiętam kilku, a nawet kilkunastoosobowe zjazdy. Ich uczestników Ojciec przywoził sam lub w moim albo siostry towarzystwie - pewnie, aby było bardziej ?rodzinnie". Posyłał też zaufanego furmana Jana Urbańskiego. Niektórzy przyjeżdżali sami.
Omawiano np. sprawy siatki konspiracyjnej, dokonywanych aresztowań, ruchów wojsk na frontach - rozkładano wielkie mapy. Podczas narady, na której - jak dziś oceniam - przymierzano się do zorganizowania administracji państwowej po wyzwoleniu, siedziałam ukryta pod stołem.
Wstrząsające wrażenie wywarła na mnie narada po pierwszej wsypie we Włocławku, kiedy aresztowano kilkadziesiąt osób. Mówiono o tym, że trzeba dostarczyć cyjanku kilku aresztowanym m. in. Helenie Orsztównie, którą znałam, bo do nas przyjeżdżała jako łączniczka. Bano się, że nie wytrzymają tortur i mogą sypać, a trucizna była dla nich możliwością ucieczki w godną śmierć. Moja młoda psychika nie była jednak przygotowana do słuchania takich rozmów i - pamiętam - długo nie mogłam się po tym otrząsnąć.
Być może konspiracja na tych terenach nie mogła wyglądać inaczej . . . Dziś oceniam jednak, że zaangażowani w nią ludzie byli wielce nieostrożni. Pamiętam zresztą niepokój Mamy i jej krytyczne nastawienie do niektórych poczynań, co miałam Jej zresztą wówczas za złe, opanowana myślą, aby walczyć ?albo na dnie z honorem lec".
I rodzice, i płk Pałubicki traktowali nasz, a właściwie mój, jako starszej, udział w tym jako rzecz normalną- naturalnie w odpowiednim wymiarze. Najlepszy dowód, że powierzali mi pewne, dość odpowiedzialne zadania. Powodem niewątpliwie było to, na wiejskich drogach 11 ? 13-letnie dziecko rzucało się mniej w oczy niż człowiek dorosły, w dodatku obcy.
Ojciec posyłał mnie wielokrotnie do Chodcza do p. Wiśniewskiej z poleceniami ustnymi np. "ciocia przyjedzie w niedzielę". Ciocia jednak nie przyjeżdżała, natomiast w niedzielą jechaliśmy z Tatusiem lub furmanem na stację po łączniczkę "Inę" / Maria Burzyńska/ z koleżanką /Maria Liii Szwengrub/, mam je nawet na zdjęciach. Przyjeżdżały obwieszone aparatami fotograficznymi, niby na wypoczynek. Obiło mi się o uszy, że ta Liii na polecenie organizacji podpisała volkslistę - stąd łatwość podróżowania. Jeździłyśmy też z rodzicami do państwa Polskich do Kowala. Jechało się tam kilka godzin, oczywiście bryczką lub sankami. Kiedyś przywieźliśmy stamtąd jakiegoś znajomego p. Pałubickiego, bardzo wyniszczonego człowieka. Zdaje mi się, że uciekł z obozu czy z więzienia. Był u nas kilka dni.
Ponieważ miałam rower łatwiej mi było pokonywać spore nieraz odległości.
Gdy jednak miałam przewieźć paczkę, Ojciec zabraniał mi jazdy na rowerze. Na tych terenach polska dziewczynka na rowerze zbyt rzucałaby się w oczy, gdyby akurat natknęła się na Niemców. Podobnie postąpił płk Pałubicki, kiedy prosił mnie o przyniesienie paczki od pp. Lebiedzińskich z majątku Kobyla Łąka. Polecił nawet wracać z nią miedzami, a nie drogą. Jak się zorientowałam, była to paczka przywieziona przez Meinelta, bo widziałam go wówczas w Kobylej Łące.
Pani Fela
Przez kilkanaście miesięcy, od wiosny 1942 r przebywała u nas p. Fela Orsztowa z synem Januszem. Była to żona oficera rezerwy internowanego w oflagu. Henryk Orszt ożenił się z nią w bardzo romantycznych okolicznościach. Był nauczycielami w Kikole czy Bobrownikach k/Lipna, a ona córką zamożnych żydowskich kupców, którzy nie chcieli się zgodzić na wydanie za niego córki, uważając to za mezalians. Młodzi brali ślub potajemnie, ukrywszy jakoś, że Fela miała zaledwie 16 lat. Przedtem oczywiście Felunia została ochrzczona.
Gdy Henryka po kampanii wrześniowej osadzono w oflagu, Fela została z synami we Włocławku. Przyzwyczajona do czynnej pracy w harcerstwie wkrótce zaczęła działać w konspiracyjnej organizacji "Roch", a później ZWZ i AK. W 1942r Żydów masowo wywożono do getta, wiele osób znało pochodzenie Feli, toteż zaczęło tu być dla nich niebezpiecznie. Zawiadomiony o tym Henryk poprzez swojego kolegę, również oficera, poprosił o pomoc nauczycielkę Zofię Wiśniewską z Chodcza. Ta poinformowała o problemie komórkę AK we Włocławku /była łączniczką/. Organizacja skierowała Felę do nas. Jak opowiadała Mama przedtem zapytano się rodziców czy zgodzą się przyjąć Żydówkę. Przyjechała z synem Januszem, drugi syn - Wiesiek był u Skrzyckich w Golach. Felunia wiedziała o tej świadomej decyzji Rodziców, zawsze to Mamie pamiętała i wielokrotnie nam o tym mówiła. Jednak do swoich żydowskich korzeni wracała niechętnie. Bardzo lubiliśmy p. Felę, była wesoła, pięknie śpiewała m.in. ulubione Ojca piosenki "Polesia czar" i "Przy kominku".
W naszym domu było wówczas gęsto od ludzi, zwłaszcza dzieci /te przyjeżdżające na odżywienie/. Kiedyś żandarmi zapytali Ojca, ile ma dzieci i dlaczego taka gromada po podwórku gania. Odtąd Ojciec przykazał, że gdy pojawią się żandarmi, mamy się chować. A przyjeżdżali dość często -wchodzili do domu i wybierali sobie co im się podobało, a więc np. wazon, zegar czy barometr. Trzeba było im to z uśmiechem zapakować i wsadzić do bryczki. Całe zresztą szczęście, że byli przekupni. Dzięki temu Mama wykupiła mnie i Oleńkę. W tym czasie Niemcy tracili wielu ludzi na frontach, zwłaszcza wschodnim. Jako ludzie praktyczni i myślący przyszłościowo postanowili uzupełnić "zasoby ludzkie" wybranymi osobnikami z innych nacji, nawet podbitych, byle mieli oni cechy germańskie m.in. niebieskie lub szare oczy, blond włosy, odpowiedni wzrost. W 1943r zorganizowano akcję wybierania polskich dzieci o odpowiednim wyglądzie i kierowania ich poprzez obóz na ul. Łąkowej w Łodzi do niemieckich domów dziecka. /Po wyzwoleniu dużo pisano o tych dzieciach, wiele z nich nie powróciło do rodzin, wiele zgermanizowano/. Byłyśmy z Oleńką o krok od tego. Pamiętam, badali nas jacyś dwaj mężczyźni, jeden tytułowany "her doktor". Oglądali nas, mierzyli nasze czaszki. Kiwali z aprobatę głowami i zapisywali coś. Byłam bardzo wystraszona, choć nie zdawałam sobie sprawy, o co chodzi. Nie wiem, jak do tego doszło, że dali się przekupić. Mama później mówiła, że wykupiła nas za kilka gęsi i słoninę. W Niemczech już wtedy bywało głodno i pewnie wysłali paczki do Reichu dla swoich familii.
Wracając do Orsztów. Często wspominałyśmy z Felą incydent, gdy przyjechali żandarmi i Mama kazała mi ukryć p. Felę w łóżku. "Zasłałam " ją równiutko, leżała ledwie żywa, a żandarmi obchodzili pokoje wybierając sobie ze ścian i kredensu, co im w oko wpadło. Dostali łapówki i wreszcie odjechali, a Fela odetchnęła.
Z pp. Orsztami zarówno Mama, jak i my z Oleńką, utrzymywałyśmy do ich śmierci kontakty towarzyskie. Bardzo porządni i mili ludzie. Pani Fela uwielbiała naszych rodziców, a i dla nas miała wiele życzliwości i sympatii. Obydwoje z Henrykiem przyjeżdżali do mnie do Warszawy i na działkę do Emowa wielokrotnie.
Pani Fela i Janusz wyjechali do Generalnej Guberni, a potem do Warszawy jeszcze przed opuszczeniem Kromszewic przez płk. Pałubickiego. Dalszy pobyt tu stał się dla nich zbyt niebezpieczny.
To co najgorsze
Losy wojny przełamały się. Po klęsce Niemców pod Stalingradem zimą 1942/43, ruszył front wschodni. W 1943/44 nastąpiły zmasowane ataki bombowe zachodnich aliantów na większe niemieckie miasta. Niemcy zaczęli ewakuować z nich kobiety i dzieci. Dwie rodziny trafiły do Kromszewic. Te Niemki odegrały potem pozytywną rolę po urodzeniu się Ewy.
Pułkownika Pałubickiego wzywano do Warszawy w związku z akcja "Burza" i przygotowywaniem Powstania Warszawskiego. Na przedwiośniu 1944r opuścił on
Kromszewice. Uzgodnił z rodzicami, że mają mówić, iż wyjechał na operację do
szpitala w Lipnie. Treuhender Schon zgłosił zniknięcie pisarza w majątku na Żandarmerię. Fikcja z Lipnem były łatwa do sprawdzenia, sprawą zajęło się gestapo.
Nie chciałam nigdy i dziś nie chcę tego oceniać, ani w kategoriach zasad konspiracji, ani moralnych. Fakt, że - zwłaszcza w specyficznych warunkach Warthegau - był to wyrok na naszą rodzinę.
Z tego okresu pamiętam dobrze jeszcze jeden fakt. Pod nieobecność Ojca płk Pałubicki przysłał gońca po pozostawione w skrytce bron i dokumenty. Do dawnego pokoju pułkownika nie można było wejść normalną drogą, bo urzędował tam nowy pisarz majątku. Trzeba było poczekać na zakończenie pracy. Matka, będąca w ostatnim okresie ciąży nie była w stanie zająć się wydobyciem broni. Tym bardziej, że nowy pisarz po skończeniu pracy, zamykał na klucz wejście na klatkę schodową, wiodącą do dawnego pokoju pułkownika. Mama i ów wysłannik wezwali więc mnie, abym przechodząc przez strych dostała się do tego pokoju. Wytłumaczył mi też, którą deskę w pokoju należy podważyć i jak wyjąć broń. W międzyczasie pojechał na rowerze do Chodcza, bo niebezpiecznie było czekać u nas kilka godzin. Broń miałam mu dostarczyć o 6 po południu na drodze do Chodcza. Postępując według wskazówek wydobyłam krótką broń zawiniętą w szmatę i kopertę z jakimiś papierami. Mama owinęła to jeszcze w papier i owiązała sznurkiem. Potem umierała ze strachu, bo sznurek był dość charakterystyczny, z niemieckiego przydziału do prac żniwnych. Na szczęście gońca nie złapano. Włożyłam wszystko do koszyka z cebulą, zaniosłam i oddałam zgodnie z ustaleniami.
W kwietniu 1944 wezwano Ojca na posterunek w Chodczu. Sądzę, że wiedział, co w kwietniu go czeka, pojechał bowiem nie na koniu, jak zwykle, ale rowerem. Często zastanawiałam się, co myślał. Nie mógł przecież uciekać, bo gdzie? A co stałoby się z nami? Z matką w zaawansowanej ciąży? Przecież aresztowaliby wszystkich. Sytuacja była bez wyjścia i Tatuś mógł tylko tak postąpić. Ostatnim poleceniem Ojca było, abym zaraz poszła do Ignalina i Kobylej Łąki i zawiadomiła, że jest wezwany na przesłuchania. Polecenie to wypełniłam. Oleńka mówiła, że odprowadzała Tatusia do drogi i żegnał się z nią czule. Ja nie zdążyłam wrócić.
Pamiętam, wtedy wieczorem, gdy Ojciec nie wrócił, modliłam się tak, że wydawało mi się, że moja dusza odlatuje, że nie ma mnie już w fizycznej postaci. Czułam, że nasze życie wali się w gruzy. Podważona została wiara w trwałość podstaw egzystencji, przecież w jednej chwili wszystko mogło ulec zmianie i zagładzie. Ta utrata poczucia bezpieczeństwa towarzyszy mnie i Oleńce, nie mówiąc już o Ewie, przez całe życie.
Mama była kilkakrotnie przesłuchiwana przez gestapo. Myślę, że tylko przyzwoitości ludzi w Kromszewicach, którzy nie zeznawali przeciwko nam, należy zawdzięczać, że nie aresztowano i nie wywieziono nas do obozu. A może i dlatego, że Niemcy pod koniec wojny już nie mieli głowy i czasu do pewnych poczynań. Działy się ważniejsze dla nich rzeczy.
Po aresztowaniu Ojca nastały dla nas czasy najgorsze. Przede wszystkim niepewność co do losu Tatusia. Dopiero w lipcu, a więc po kilku miesiącach dowiedziałyśmy się, że Ojciec jest więziony w Radogoszczy pod Łodzią, dokąd przewieziono go po śledztwie na gestapo we Włocławku. Więzienie w Radogoszczy, zwłaszcza oddział dla politycznych, znane było z gestapowskiego okrucieństwa, stosowano tu tortury m.in. oblewanie wodą na mrozie. Wróciły mi wtedy nocne lęki, wciąż widziałam Tatusia zmieniającego się moim śnie w sopel lodu.
Po otrzymaniu pierwszej oficjalnej kartki z więzienia miałyśmy prawo co jakiś czas wysłać paczkę ze zmianą bielizny. Za łapówki można było dołączyć coś do jedzenia. Zaczął się czas smażenia sucharów. Wszystek tłuszcz, jaki zdołałyśmy zdobyć, przeznaczałyśmy na to właśnie.
Naszym losem nikt się nie zainteresował, takie były bezlitosne prawa wojny - dom aresztowanego stawał się często "domem zadżumionych". Pani Lila Wasilewska, zatrudniona przez Ojca do opieki i pomocy Mamie, pierwszego dnia po jego aresztowaniu spakowała manatki. Mieliśmy sporo zaprzyjaźnionych ludzi, ale musieli, zwłaszcza początkowo, trzymać się na dystans.
W każdym razie zostałyśmy same z niezaradną, zrozpaczoną i ciężarną matką. Trzeba było walczyć o przetrwanie. Zająć się wyżywieniem i wydojeniem krów, zdobyć coś do jedzenia i przyrządzić to, bo Mama nie nadawała się do działania.
Wyrzucono nas oczywiście z mieszkania do pokoiku na poddaszu, bez pieca, z dymiąca "kozą", w której w dodatku nie miałyśmy czym palić, w związku z czym nocą kradłam chrust z płotu.
Po wodę jeździłyśmy z Oleńką do zdroju, ciągnąc wózek lub sanki pod górę, a woda wylewała się nam z kubełka. Zimą było to okropne, bo chlustała na obute w trepy nogi - stąd moje odmrożone pięty, które mi dokuczały przez wiele lat.
W tym czasie przeżyłyśmy jeszcze jeden smutek. Niemcy zastrzelili naszego ukochanego, mądrego i pięknego psa Telia. Po aresztowaniu Ojca, Tell go szukał, biegał po polach, często nie przychodził na noc. Wreszcie ktoś nam doniósł, że Niemcy go zabili. Bardzo to przeżyłyśmy.
Ewa
W maju 1944 urodziła się nasza siostrzyczka Ewa. Trzeba ją było zarejestrować jako Jadwigę, była więc początkowo Jadwigą Ireną. Na czas porodu wysłano mnie i Oleńkę do stryja Jurka, który wówczas mieszkał w Lubieniu. Dziecko odbierała akuszerka z Chodcza p. Smolińska. Niestety Mama miała komplikacje /i tak odbyło się to szczęśliwie, miała przecież 45 lat!/. Gdy wróciłyśmy, Mama leżała w gorączce.
Ewa była śliczna - pulchniutka, z ciemnymi kręconymi włoskami. Niestety wkrótce zaczęła chorować na jakieś krosty, pęcherze. Akuszerka przyjeżdżała kilka razy, ale nie mogła być stale. Nauczyła nas kąpać dziecko w roztworze kalihipermanganicum. Nocami dziecko płakało, a ja i 10-letnia Oleńka pełniłyśmy dyżury pełne strachu, że ta nasza śliczna siostrzyczka umrze.
Poza Stasiakową, dawną kucharką, pomocy udzielały nam Niemki. Skąd się tam wzięły? Otóż z bombardowanego przez aliantów Berlina ewakuowano żony i dzieci partyjnych i państwowych działaczy. Do Kromszewic pod koniec 1943r trafiły dwie siostry z sześciorgiem czy ośmiorgiem małych dzieciaków, najstarsze miało chyba z 8 lat. Nazywały się Kunert i Engelhardt. Później przyznały się, że się okropnie bały, bo straszono je, że Polacy mogą je wymordować, barykadowały się na noc, a całe dnie nie wychodziły z domu. Po kilku tygodniach oswoiły się z sytuacją i kursowały po wsi z Oleńką jako tłumaczką, wymieniając części garderoby na żywność. Pamiętam, że do jednej z nich przyjeżdżał mąż w mundurze SS i że matka Kunertowej ostrzegała nas przed nim. Po aresztowaniu Ojca Niemki nie mogły w to uwierzyć, wciąż powtarzały, że to pomyłka, że taki porządny i dobry człowiek nie może być aresztowany. Płakałam, Kunertowa głaskała mnie po głowie, a ja łamaną niemczyzną tłumaczyłam jej, że jeśli aresztowało gestapo, nie ma mowy o zwolnieniu.
Otóż te Niemki dały nam dla Ewy wiele ciuszków dziecięcych /bez przerwy robiły na drutach, czym zaraziły Oleńkę/i pomagały nam przy pielęgnacji Ewy, a nawet postarały się o jakieś zasypki i odżywki. Tak to się dziwnie życie plecie. Oleńka pamięta,/bo ja nie, widoczne byłam zajęta czymś innym/, że gdy wyjeżdżały późnym latem 1944 płakały, a Mama z nimi.
Przetrwać
Mama miała kłopoty z karmieniem, konieczne więc było mleko krowie. Wprawdzie nasze krowy stały w oborze, ale trzeba je było wykarmić i wydoić. Na szczęście nasza stara kucharka Stasiakowa robiła to przez jakiś czas i przynosiła nam mleko. Później Stasiakowa zachorowała i cały kłopot z krowami spadł na mnie. Najgorzej było, gdy zaczęła się bardzo ostra zima 1944/45. Niemcy uciekali, polskiej administracji majątku właściwie nie było, zaczęło się "bezhołowie", nikt już nie wydawał dyspozycji, ludzie robili, co chcieli. Brukiew i buraki dla krów były w kopcach, które powinno się dobrze okrywać przed mrozem. Teraz jednak każdy, kto chciał, brał to jedzenie dla bydła nie troszcząc się, co będzie jutro. W kopcach tworzyły się dziury i tunele. Aby dostać się do brukwi trzeba było się wczołgać w kilkumetrowy, ciągle powiększający się tunel, naładować koszyk lub kubeł i bacząc, aby to wszystko się nie zawaliło - wyczołgać z powrotem. Pomagał mi w tym Heniek Zając, zwany Heńcakiem lub Kracakiem, bo miał bardzo krzywe nogi - trochę kaleki syn fornala On też doił krowę, która mnie jakoś nie chciała dawać mleka, pewnie nieumiejętnie próbowałam ją doić. Piszę o tym tak dużo, bo były to dla mnie problemy, od których rozwiązania zależała nasza egzystencja.
Z tamtych dramatycznych miesięcy 1944r upamiętniło mi się jeszcze jedno - jeńcy radzieccy. Nie wiem skąd ich przywieziono. W każdym razie zgromadzono ich w części bardzo dużej obory, oddzielonej od reszty. Po kilku dniach zorientowaliśmy się, że oni nie dostają w ogóle jeść. Nie wolno im też było się położyć, a może i nie było na to miejsca. Gdy przychodziłam do obory do naszych krów, widziałam milczący tłum mężczyzn wpatrzonych w mleko, które niosłam. Pilnujący ich żołnierze niemieccy nie pozwalali się zatrzymywać. Wspomniany już Heniek Zając przedostał się od drugiej strony obory na strych, wykopał dziurę w sianie i przerzucił więźniom dwie butelki mleka, które mu dałam. Buraki, gotowane kartofle, chleb, jeśli go mieliśmy, rzucaliśmy po prostu jak szliśmy do krów. Wkrótce bowiem stwierdziliśmy, że Niemców łatwo oszukać, wystarczyło aby ktoś zabębnił we wrota, a już wszyscy tam lecieli i była chwila, aby pomóc więźniom. Do dziś dobrze pamiętam wygląd tych ludzi.
Po 2-3 tygodniach jeńcy zniknęli, gdyż Niemcom zaczął się palić grunt pod nogami, zbliżał się front wschodni. Podejrzewałyśmy z Mamą, że Niemcy ich po prostu zabili.
W tamtym czasie chyba stałyśmy cię od razu dorosłe. Mama była przez cały czas chora, prawie wszystkie prace domowe i opieka nad Ewą spadły na nas. Trzeba było być praktycznym i pomysłowym, zwłaszcza, jeśli chodziło o zdobywanie żywności. To była moja rola. Gdy dowiedziałam się na przykład, że małe dziecko potrzebuje jabłek, bez wahania poszłam do sadu i ukradłam jabłka. Włożyłam je w ściągnięte gumką szorty. Jakież było moje przerażenie, gdy na drodze, akurat, gdy spotkałam komisarza Schöna, gumka pękła i jabłka zaczęły się wysypywać. Na szczęście udał, że nie widzi.
Gorszy był pisarz Ukrainiec, Soroka /na miejsce Pałubickiego ? Gradowskiego /i nowy administrator Czaja z pobliskiego majątku Zbijewo. Polak, a gorszy od niejednego Niemca. Robił nam wiele trudności i przysporzył kłopotów. M.in. zabronił mi chować króliki, zabrał część kur, resztę kazał zlikwidować. Pogłębiło to nasze trudności aprowizacyjne. Latem 1944 na kilka tygodni wzięli nas do siebie pp. Lebiedzińscy z Kobylej Łąki. Był to z ich strony akt niemałej odwagi. Wielka szkoda, że po wojnie straciłam ich z oczu i nie zdołałam podziękować. Pobyt u nich był tym cenniejszy, że Mama miała zapalenie piersi i opiekowanie się nią i Ewą zupełnie przerastało nasze siły. U nich odpoczęłyśmy.
Ważną sprawą w tym czasie było wysyłanie paczek do więzienia w Radogoszczu i do obozu koncentracyjnego w Leitmeritz, gdzie z łapanki w Warszawie znalazł się wujek Kazik Skarbek. Te paczki od nas były dla niego bardzo ważne, bo w Warszawie trwało Powstanie i wujek nie mógł skontaktować się z rodziną. Paczki do niego można było wysyłać pocztą, bodajże raz na miesiąc. Paczki do Tatusia trzeba było nosić do pp. Bartczaków do cegielni pod Chodeczkiem, a oni wysyłali je dalej i za łapówki dostarczano je do więzienia. W takiej paczce była bielizna na zmianę, ręczniki, melasa zamiast cukru, cebula, przede wszystkim zaś jakiś tłuszcz, najlepiej smalec - jeśli był, no i suchary, koniecznie smażone w tłuszczu. Do tej cegielni było od nas miedzami z 6 km. Paczka była ciężka, pamiętam, że musiałam często odpoczywać. Wychodziłam rano wracałam o zmroku. Kilka razy paczkę zabierał stryjek Jurek na rowerze.
Wiem od Mamy, że czynione były starania, aby wykupić Ojca za pieniądze. Pośredniczyła w tym p. Lożyna, żona znanego adwokata z Włocławka, mieszkająca wówczas na terenie Generalnej Guberni w Głownie k/ Łodzi. Niestety, mimo że Niemcy byli przekupni, a na łapówki poszła biżuteria Babci i pożyczka od Skarbków - nie udało się. Później ktoś mówił, że p. Lożyna była niewiarygodna. No cóż, były to jedyne możliwości i trzeba było spróbować.
Z więzienia dostałyśmy kilka pisanych po niemiecku kartek i gryps po polsku /chyba wyrzucony gdzieś z okna i przysłany przez przypadkowego znalazcę/. Ojciec wiedział, że urodziła się Irenka Ewa i słał jej dobre myśli i wyrazy miłości. Tak jak i nam wszystkim.
Tymczasem w Kromszewicach żyło nam się coraz ciężej. Kończyły się zapasy kaszy, mąki. Chleb bywał z rzadka, bo przecież myśmy nie piekły, a na wsi mało kto to robił. Najbliższy sklep był dopiero w Chodczu, a i tam też często chleba brakowało.
1945 rok
Zbliżał się front. Co rusz przechodziły jakieś niemieckie oddziały i grupy uciekających cywilów. A zima 1944/45 była okrutna, w styczniu mrozy dochodziły do 28 stopni. Zmarznięci ludzie chcieli się choć przez chwilę ogrzać przy kuchni.
Pamiętam taką scenę. Na ławie przy kuchni siedzi jakiś stary Niemiec i płacze w głos - podczas ucieczki zgubił swoją rodzinę. Mama każe podać mu kubek mleka. W pierwszej chwili nie chcę - to przecież Niemiec, a ja ich tak strasznie nienawidzę! Mama powiedziała tylko: to przecież stary, biedny człowiek. Po chwili przemogłam się i podałam mu ten kubek. Dobrze, że Mama kazała mi to zrobić.
Słychać już było frontowe detonacje, gdy Niemcy zarządzili ewakuację również dla Polaków. Przydzielono nam wóz i konia na spółkę z jedną jeszcze rodziną i kazano się szykować. Gdyby do tego doszło niechybnie zginęłybyśmy z małym dzieckiem w takie straszne mrozy. Na szczęście, choć strach był duży, do ewakuacji jednak nie doszło. Front przesuwał się szybko i Niemcy nie zdążyli wykonać swojego planu. Później mówiono, że zmuszeni do ewakuacji Polacy uciekali z kolumny na boczne drogi. I mieli rację. Na jadących główną drogą uciekinierów niemieckich wpadły nocą radzieckie czołgi i przejechały po nich z górki w Chodczu. Jeszcze w kilka dni po wkroczeniu wojsk radzieckich widziałyśmy z Mamą, jak jeńcy niemieccy łopatami zbierali z szosy szczątki ludzi, koni i dobytku.
W oczekiwaniu na wyzwolenie przeżyłyśmy w Kromszewicach jeszcze jedną przygodę, która na zawsze pozostała w mojej pamięci. Otóż już po wycofaniu się Niemców, w nocy ktoś zaczął bębnić w okna i wołać, że Niemcy wrócili i rozstrzeliwują mieszkańców wsi. Padło wezwanie do ucieczki na jezioro, w trzciny. I wszyscy zaczęli uciekać tzn. mieszkańcy i ludzie, którzy wracali z przymusowego kopania okopów i nocowali w oborze i owczarni, chyba ze sto osób. Wszyscy biegli z góry, opętani strachem.
Gdy padło wezwanie do ucieczki, Mama, która już spała, złapała Ewę w poduszkę i w szlafroku zbiegła na parter, za nią Oleńka tylko w koszulce i staniku, bez majtek i butów. Ja jedna byłam ubrana, bo paliłam w "kozie", żeby było ciepło. Dopiero na dole zauważyłyśmy, że Oleńka jest goła. I wtedy przydał mi się trening odwagi/ wyprawa po ojcowskie okulary/. Trzeba było wrócić przez cztery puste pokoje, wejść po schodach, nie świecąc nawet latarka, żeby nie narazić się na strzały Niemców i przynieść ubranie. W połowie drogi nad jezioro, gdy ci uciekający biegli z góry jak nieprzytomni, Mama upadła i wypuściła Ewę z poduszki na śnieg. Darłam się jak oszalała stojąc nad nimi, bo bałam się, że zadepcą Mamę i dziecko.
Przestałyśmy wraz z całą wsią na jeziorze z pół godziny. Mało kto był ubrany. Wreszcie rozległ się gong i ktoś przybiegł z wieścią, że alarm odwołany. Wszyscy wrócili do domów. Żadna z nas nawet kataru nie miała, ot, co znaczy strach! Dla wyjaśnienia: okazało się, że Niemcy istotnie we wsi byli, ale tylko jeden samochód, chcieli po prostu przy świetle obejrzeć mapy i zorientować się, gdzie są. Kierowali się na "festung Posen". Zobaczył ich chłop, który upił się wyszabrowanym winem i wszczął alarm.
Następnego dnia we wsi byli już Rosjanie. Mama bardzo się ich bała, a i nam się jej strach udzielał. Wieczorem Rosjanie z miejscowymi dziewczynami jeździli po wsi, śpiewali i strzelali na wiwat. Mama trochę się uspokoiła co do losów rodziny w Warszawie, po rozmowie z kapitanem radzieckim /inteligent - znał literaturę m.in. Mickiewicza/ który zapewnił, że Praga jest cała. Z drugiej strony ostrzegał Mamę, żeby uważała na żołnierzy, że to wojsko to nie jest armia carska z I wojny.
W tym czasie dosłownie zaczęłyśmy przymierać głodem. Zlitował się nad nami pewien żołnierz. Pamiętam - mały, skośnooki, niewątpliwie Azjata, który trafił do nas w poszukiwaniu ciepłego jedzenia. Bardzo się go przestraszyłyśmy. Jedzenia nie było, bo już - poza kartoflami - nie miałyśmy co gotować /resztki kaszy były dla Ewy/. Żołnierz wyszedł bez słowa, zabił na podwórzu owcę i przyniósł nam ją. Jadłyśmy ją chyba z miesiąc. Do tej pory nie lubię jagnięciny.
W kilka dni po wkroczeniu Rosjan wybrałyśmy się z Mamą do Chodcza po chleb. Oleńka została z Ewą. Droga była okropna. Zamarznięte trupy wyglądały z daleka jak żywi ludzie. Niektórzy - zdawało się -stali lub siedzieli w biegnących wzdłuż drogi okopach, inni leżeli na śniegu. To wtedy widziałam tych jeńców zgarniających łopatami resztki ciał uciekinierów z chodeckiej szosy.
Stracona nadzieja
Z tego okresu po aresztowaniu Ojca nie pamiętam żadnego wesołego czy choćby pomyślnego wydarzenia. Nawet radość obcowania z malutką Ewą była przyćmiona troską jak ją wyżywić, ocalić przed czyhającymi niemal codziennie zagrożeniami. Odpowiedzialność, jaką czułam, dodawała mi pewnie siły i wyzwalała inicjatywę,ale też była ogromnym brzemieniem. Miałam przecież wtedy niewiele ponad 13 lat. Tylko tyle i aż tyle. Mama była słaba, ja byłam najstarsza i niejako automatycznie wyznaczona została moja rola. To poczucie odpowiedzialności za wszystkich i wszystko ?weszło mi w krew" i towarzyszy przez całe życie, bynajmniej go nie ułatwiając. Było przyczyną wielu wyborów, komplikacji, a nawet błędów życiowych. Nawet dziś, kiedy nie muszę się już martwić o podstawy bytu, o swoich najbliższych, bo sobie dają radę; kiedy powinnam już odpocząć - nie dają mi spokoju np. głodujące dzieci w Somalii, bomby lecące na tych biedaków w Afganistanie, mnożące się akty terroru i przemocy, w których najczęściej giną najsłabsi. Denerwują mnie ciągłe przejawy nietolerancji, ksenofobii i zwykłej, głupoty moich rodaków. Nie ma spokoju pod moim niebem. Z drugiej jednak strony kocham świat uwielbiam być w harmonii z przyrodą, a życie najczęściej traktuję jako fascynującą, magiczną przygodę.
Ale wracając w tamte czasy. Przeżywałyśmy te biedy jednak z nadzieją, że wojna skończona, Tatuś wróci i życie znów się odmieni. Wkrótce jednak dotarła do nas straszna wieść: więzienie w Radogoszczu spalone. Z 17 na 18 stycznia, w przeddzień wyzwolenia Łodzi Niemcy podpalili więzienie. Do tych, którzy chcieli się ratować i skakali z okien - strzelali. Uratowało się zaledwie kilka osób, które ukryły się w kadziach z wodą.
Nie mogłyśmy w to uwierzyć. Tatuś był taki zaradny i sprawny fizycznie - może się jakoś uratował? Może został wywieziony, przecież był, jak pisał w grypsie, na sali przeznaczonej do wywozu. Czekałyśmy jednak bezskutecznie.
Później okazało się, że Niemcy wywozili ich do Lasów Lućmierskich i tam rozstrzeliwali. Są tam zbiorowe mogiły, na których byłam.
Wyzwolenie miało dla nas posmak goryczy. Gdy inni się cieszyli, myśmy rozpaczały. Jak sobie teraz o tym myślę, zupełnie nie wiem skąd Mama znalazła w sobie tyle siły, żeby przeprowadzić nas z Kromszewic do Kalisk. Odbyło się to w marcu 1945r. W zorganizowaniu przeprowadzki pomógł nam komisarz wojsk radzieckich z Chodcza, a właściwie jego żona, która była Polką. W Kaliskach Mama próbowała zorganizować jakoś dom i poprowadzić ten częściowo rozszabrowany "skład handlowo-rolniczy". Przez kilka miesięcy pomagał Jej w tym stryjek Jurek, później pojawił się wspólnik, na współpracy z którym Mama, jak mówiła, bardzo źle wyszła.
Mimo wszystko
Nie chcę już nawet w myślach wracać do materialnych trudności tego okresu. W każdym razie żyło nam się bardzo, bardzo ciężko.
Wiosną poszłyśmy do szkoły w Lubieniu. Dzieciaki były przydzielane do klas na podstawie egzaminu. Ja dostałam się do kl. VI, bo ładnie czytałam, to że nie umiałam tabliczki mnożenia nie zwróciło uwagi egzaminatorów... Oleńka zakwalifikowana została do kl. IV. Pójście do szkoły znaczyło, że życie mimo wszystko normalnieje i my znowu zaczynamy być dziećmi. To było wielkie wydarzenie. Nauczycieli było kilkoro /nie wiem skąd się wzięli, bo przecież przedwojenni byli wywiezieni do obozów/. Kierownikiem szkoły był p. Wernyhora - młody, przystojny, w wojskowym buttle dressie. Uwielbiałam go i strasznie chciałam się dobrze uczyć.
Z tego też czasu pamiętam podniosłe przeżycie - otwarcie kościoła w Lubieniu. W kościele Niemcy urządzili magazyn, więc trochę trwało zanim ludzie zrobili porządek. W każdym razie któregoś wiosennego dnia uroczyście kościół otwarto. Tonął w kwiatach. Miejscowe władze prowadziły księdza w procesji dookoła kościoła. Cała droga usłana była płatkami kwiatów. My, uczniowie przyszliśmy na mszę w szeregach. Gdy zabrzmiało "Boże coś Polskę" wydawało się, że mury się trzęsą. Ludzie po pięciu latach niewoli śpiewali znów w swoim kościele swoją pieśń. Nie było chyba człowieka któryby nie płakał. A ja najbardziej. Moje patriotyczne nastawienie, przeżycia okupacyjne, tęsknota za ojcem - wszystko to sprawiło, że szlochałam jak nieprzytomna. Msza się skończyła, ludzie zaczęli wychodzić, a ja siedziałam na podłodze i wciąż płakałam.
Życie stabilizowało się, ale okrucieństwa wojny dawały wciąż o sobie znać. Pamiętam np. już po przeprowadzce do Kalisk taką scenę: Z sąsiedniego lasu przez pole idzie grupka żołnierzy niemieckich z podniesionymi rękami. Gdzieś się przechowali, a teraz chcą się poddać. Wtem rozlegają się strzały i Niemcy padają. /Zdarzało się, że Rosjanie nie brali jeńców, zwłaszcza małych grupek/. Później mówiono, że temu, który ich zastrzelił, Niemcy wymordowali na Ukrainie w okrutny sposób całą rodzinę.
Inny wypadek. Mój szkolny kolega Janek Pawlak miał piękną siedemnastoletnią siostrę. Zakochał się w niej radziecki żołnierz. Gdy Helena nie chciała iść z nim na spotkanie, zdesperowany strzelił do niej. Dowiedział się o tym oficer i zastrzelił na miejscu żołnierza. Bez śledztwa i sądu. Wojna!
Gdy szłyśmy do szkoły od czasu do czasu słychać było strzały. Tak też było, kiedy pewnej nocy wiozłyśmy z Mamą chorą Ewę do Lubienia do lekarza. Dostała silnej gorączki i nawet drgawek. Telefon nie działał i zawiozłyśmy ją we dwie wózeczkiem te 4 km do Lubienia. Strzały to się oddalały to przybliżały. Bałyśmy się, ale lęk o Ewę był większy niż strach przed spotkaniem z maruderami wojskowymi.
W tym czasie zachorowałyśmy z Oleńką na szkarlatynę. Chorowałyśmy długo, z wysoką gorączką i komplikacjami. Lekarz był tylko raz, nie było leków. Wypadły nam włosy, miałyśmy zapalenie miedniczek nerkowych. Później Mama mówiła, że bała się, że umrzemy. Ta szkarlatyna zostawiła u Oleńki ślady w oczach, u mnie w sercu /zastawka/.
Latem 1945 nastąpiło wydarzenie, które, wbrew rozsądkowi, rozbudziło w nas nadzieje, że Tatuś żyje. Otóż p. Eugenia Polska z Kowala /wspomniana już łączniczka AK/ aresztowana jeszcze przed Ojcem, wróciła jednak z więzienia i dała nam znać, że ma dla nas ważne wiadomości. Pojechałam z Mamą do Kowala i p. Polska - powołując się na jakiś list - oświadczyły, że Ojciec był wywieziony z Radogoszcza, wpadł w ręce Rosjan, uciekł i ukrywa się gdzieś w znanym jej miejscu. Wiadomość była szokująca, obydwie z Mamą chciałyśmy w to wierzyć, jednak od początku Mamusia miała wątpliwości. Nie wierzyła, że Ojciec, nawet gdyby nie mógł wrócić do domu, nie przysłałby wiadomości o sobie. Przeżywałyśmy huśtawkę uczuć - od nadziei do rozpaczy.
Jeździłyśmy do tego Kowala jeszcze parę razy. Za którymś razem ojciec p. Polskiej powiedział nam, że jest ona chora psychicznie i nie można wierzyć w to, co mówi. Okropność! P. Polska była aresztowana w ciąży, w więzieniu,
w bardzo złych warunkach urodziła dziecko. Wszystko to zrujnowało jej zdrowie fizyczne i psychiczne.
To zdarzenie zburzyło te odrobinę spokoju, którą starałyśmy się uzyskać.
Do normalności
Powolutku jednak życie zaczynało się normalizować. Chodziłyśmy do szkoły, miałam już 14 lat i chłopcy zaczęli się mną interesować /a ja nimi chyba też/. Odprowadzali mnie do domu, nosili książki, towarzyszyli w spacerach z Ewą. Najbardziej jednak lubiliśmy chodzie na spotkania przy samolotach. Były to 2 wraki niemieckich samolotów, które okoliczni mieszkańcy powoli rozbierali. Moi koledzy też zawsze znaleźli coś ciekawego - jak pięknie błyszczące blaszki, rurki itp. Raz znaleźliśmy plik listów z fotografiami. Zabrałam je. Ciotka Lucyna przetłumaczyła ich treść. Były to listy do młodego żołnierza, któremu już po powołaniu go do wojska urodziło się dziecko. Były pełne miłości, rozpaczy i tęsknoty. Później, gdy w związku z poszukiwaniem Ojca, nawiązałyśmy kontakt z Polskim Czerwonym Krzyżem, który prowadził radiową skrzynkę poszukiwania rodzin - oddałyśmy tam te listy. Ilekroć słyszałam potem komunikat o poszukiwaniu Ojca, myślałam sobie, że może te listy przez PCK odesłano rodzinie tego lotnika. Komunikat o poszukiwaniu Ojca nadawano kilkanaście lat.
Od czasu do czasu źle się kończyło buszowanie we wrakach czołgów, dział itp. Niebezpieczne zwłaszcza było rozmontowywanie pocisków. Przodowali w tym wiejscy chłopcy, którzy zakładali się, kto więcej rozbierze i kto wywoła większy huk. Wielu z nich straciło życie, inni zostali kalekami. Okazji do tych wyczynów mieli mnóstwo, bo Niemcy w lesie koło Kalisk urządzili magazyny broni. Później wywieziono stamtąd kilka wagonów rozmaitych pocisków.
Do Kalisk z Gratzu wrócili Urbańscy. Zamieszkali u nas w swoim dawnym mieszkaniu. Heniek bardzo chciał się uczyć i - pamiętam - nasza Mama uczyła go rachunków i czytania, aby mógł zdać do szkoły. Urbańska natomiast, która chciała, żeby Heniek poszedł do pracy, awanturowała się i biła go. Heniek jednak postawił na swoim - uzyskał stypendium i skończył jakieś technikum we Włocławku. Gdy już byłam mężatką i mieszkałam w Warszawie Heniek mnie odwiedził. Pracował jako technik w jakiejś fabryce na Ziemiach Zachodnich i zamierzał studiować zaocznie. Urbańska już wcześniej pogodziła się, że będzie miała "uczonego" syna, była nawet z niego dumna.
Życiorys Heńka może być swoistym signum temporis. Wydawałoby się, że właśnie on nie ma żadnych szans. A jednak.
Na fali powojennej euforii zaczęło się odrodzenie życia kulturalnego. W Kaliskach przewodziła temu Irena Stasiakówna, która przed wojną ukończyła Uniwersytet Ludowy/ Były to wielce zasłużone dla szerzenia kultury i oświaty na wsi organizacje, aktywizujące młodych do działalności społecznej/. Uczestniczyłam w tym i byłam bardzo dumna, że wybrano mnie do zespołu tanecznego i kółka recytatorskiego, brałam udział w obrzędzie dożynkowym. Cieszyłam się, że jestem w jakiejś grupie, że gdzieś przynależę. Mój zapał był tak wielki, że przyjeżdżałam do Kalisk nawet wtedy, gdy Mama wyjechała już do Nowej Soli.
Od września 1945 poszłam do gimnazjum w Kutnie. Zamieszkałam u Babci i ciotki Janki. Wujek Kazik zginął w obozie. O warunkach, w jakich się uczyliśmy, świadczy zachowany z tych czasów list. W zimnych klasach siedzieliśmy w paltach i rękawiczkach. Trzeba było dostarczyć do szkoły krzesło, stolik, węgiel na opał. A ze wszystkim były trudności. Dla mnie jednak, dziecka wsi, największym problemem był ciągły hałas, krzyk. Po kilku godzinach w szkole byłam po prostu wykończona. Sporo czasu upłynęło, zanim do tego przywykłam. Po kilku miesiącach jednak byłym już zżyta z koleżankami i kolegami, przyzwyczajona do nauczycieli. A młodzież była różnorodna. 13 - 14-latki, a część przerośniętych, którzy z niejednego pieca chleb jedli i niejedną bron w ręku trzymali. Szczególnie chłopcy zadawali szyku w długich, wojskowych butach i lekceważyli nas - "dzieciaki". Później podzielono nas w zależności od wieku i utworzono klasy dla dorosłych.
Oleńka w tym czasie wyjechała do stryjostwa Aulichów /siostra Ojca/ do Gdańska. Ten pobyt zarówno mój, jak i Oleńki u rodziny, obfitował w różne wydarzania. Efekt był taki, że po jakimś czasie postanowiłyśmy i przyrzekłyśmy sobie, nigdy nikogo o nic nie prosić i dawać sobie w życiu radę samodzielnie.
I chyba nam się to jakoś udało, choć wymagało niemało trudu i uporu.
Spisane w 2001r
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 9190
LEON BIGOSIŃSKI był utalentowanym malarzem i rysownikiem. Urodził się 12 lutego 1869 roku w Chodczu w licznej, chłopskiej rodzinie. Po ukończeniu szkoły katolickiej kontynuował naukę w seminarium nauczycielskim w Łęczycy. Następnie był nauczycielem w szkołach
w Chodczu i okolicy. W 1894 roku wyjechał do Warszawy, gdzie podjął naukę w szkole artystycznej w Klasie Rysunku Wojciecha Gersona. Oprócz realizacji swojej artystycznej pasji, wykonywał pracę - najpierw nauczyciela a później urzędnika w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. W 1905 roku w Zachęcie po raz pierwszy można było zobaczyć jego obraz ? potem w tym miejscu, artysta systematycznie prezentował swoje prace. W 1910 roku rozpoczął współpracę z czasopismem artystyczno- literackim " Sfinks ", w którym publikował winiety rysunkowe. Jego twórczość została zapisana obrazami i rysunkami, inspirowanymi sztuką niemieckich romantyków ale tworzył tylko rzeczy zupełnie indywidualne. W jego pracach pojawiał się jako motyw główny; sen i sen w połączeniu z jawą. Poruszał wątki przeplatających się rzeczywistości i fantazji, życia i śmierci. Malował portery; głównie członków rodziny w szczególności dzieci, prowadząc przez wiele lat studium dziecięctwa. Stworzył pejzaże przyrody i rysunki o tematyce wojennej. Wszystkie sceny z Chodcza
i okolic z udziałem wojsk pruskich i rosyjskich oraz miejscowej (z Chodcza) ludności noszą datę; od 2 sierpnia do 15 listopada 1914 roku i pokazują życie żołnierskie. Są to zwykłe czynności; postoje, przejazdy, dowóz amunicji. L. Bigosiński był członkiem grupy artystycznej stowarzyszenia "Pro arte", które skupiało artystów tworzących zgodnie
z duchem narodowym. Do rodzinnego Chodcza przyjeżdżał bardzo często; gdy tęsknił, gdy było mu ciężko...Kujawski, sielski klimat i rodzinny dom, działały na artystę twórczo i kojąco.
"Dziecięca szczerość i jasność uczucia wyrażonego z prostotą przemawiała z prac Leona Bigosińskiego i nigdy nie było w nich cienia pozy ani sztuczności, nigdy nie schodził, zdawałoby się pogodny uśmiech z twarzy tego poety, przemawiającego kształtem i barwą. Twórczość jego nie wynikała z żadnych teorii, była bezpośrednią emanacją jego duszy". Tak scharakteryzowana twórczość artysty potwierdza, że był pogodnym prostolinijnym i skromnym człowiekiem, wiernym wizji swej twórczości zbudowanej na umiłowaniu tradycji. W Muzeum Ziemii Kujawskiej i Dobrzyńskiej we Włocławku znajduje sie 29 jego prac,
a w Muzeum Narodowym Warszawie 21 rysunków - jako jedyne prace artysty w muzeach.
Zmarł w Warszawie w dniu 26 kwietnia 1928 roku a jego ciało spoczęło na chodeckim cmentarzu.
Zdjęcia prac Leona Bigosińskiego publikujemy dzięki uprzejmości dyrekcji Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej we Włocławku. Fotografie zostały wykonane przez Kierownika Działu Sztuki panią Krystynę Kotulę.
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 7681
Okres od zakończenia II Wojny Światowej do wyborów 1989 roku obecnie jest różnie nazywany. Najczęściej spotkamy określenie ?lata PRL?. Dla jednych osób to piękny okres młodości i zdobywania świata, dla innych czas ponury, zakłamany. Opinie jakie każdy ma na temat tych lat są zależne od doświadczeń i przeżyć jakich doznał, lub w przypadku młodego pokolenia opowieści jakie usłyszał. Obiektywna ocena tych czasów nie należy do nas, a po za tym czy jest w ogóle możliwa? czy badacz, historyk jest w stanie zachować obiektywizm ? Ktoś powiedział, że korzystając wybiórczo z zasobów historii można uzasadnić każdą niegodziwość lub odwrotnie każdą szlachetność.
Zamieszczamy w tym miejscu fotografie z Chodcza wykonane w tym okresie przy okazji manifestacji, pochodów, festynów, publicznych wystąpień bądź spotkań. Traktujmy je jako obraz małego fragmentu życia społeczności lokalnej, odszukajmy na zdjęciach znajomych, sąsiadów, rodzinę. Zaobserwujmy jak zmieniało się otoczenie, teren nad jeziorem, amfiteatr. Zobaczmy jak były trendy mody ? prochowce, chustki na głowach pań, berety na głowach panów a może raczej obywatelek i obywateli.
Jak zawsze namawiamy do przejrzenia domowych albumów, chętnie zamieścimy na tej stronie ciekawe fotografie, zapraszamy.
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 14742
Wiele ciekawych informacji dotyczących dworu i parku w Chodeczku zawarł Marcin Sałaciński w swojej pracy magisterskiej z 2008 roku pt. "Rewaloryzacja założenia dworsko ? parkowego w Chodeczku". Opracowanie to zawiera rys historyczny, uwarunkowania geograficzno-przyrodnicze oraz inwentaryzacje dendrologiczne.
Na naszej stronie internetowej zamieszczamy niewielkie fragmenty tej pracy oraz wybrane fotografie.
Pierwszymi znanymi właścicielami dóbr chodeckich byli Rolicowie, którzy władali tymi terenami na początku XV w. Przed 02.11.1442 r. Chodecz wraz z przyległymi ziemiami przeszedł w ręce Kretkowskich. Dołęgowie Kretkowscy, wywodzili się z północnego Mazowsza i z ziemi dobrzyńskiej. Ród ten w XV w. posiadał kilka miast i kilkadziesiąt wsi prywatnych, królewskich i zastawnych na terenach dzisiejszej centralnej Polski. Władali
oni dobrami chodeckimi do drugiej połowy XVI w., kiedy to najprawdopodobniej w wyniku czasowego ich zastawu, właścicielem Chodcza i Chodeczka został Mikołaj Sokołowski. Wtedy też Chodeczek stał się wsią szlachecką i od tej pory w źródłach historycznych mowa jest o Chodczu i Chodeczku, jako osobnych majątkach. Po śmierci Mikołaja Sokołowskiego w 1565 r. Chodecz oraz Chodeczek stały się znów własnością rodu Kretkowskich, którzy władali tymi terenami aż do roku 1887, kiedy to zadłużony Chodeczek kupił Karol Jan Werner. Właściciel ten w latach 1900- 1906 wybudował zachowany do dziś dwór oraz urządził w jego sąsiedztwie park krajobrazowy. W 1928 r. , Chodeczek w drodze spadku przejął Karol Lucjan Werner , który z uwagi na niemieckie pochodzenie, mieszkał w dworze wraz z rodziną do roku 1945. W tym też roku Chodeczek, w wyniku reformy rolnej i zmiany ustroju w Polsce, przeszedł na własność Skarbu Państwa. Użytkownikiem PGR-u do dnia
1 lipca 1993 r. był POHZ z siedzibą w dworze. Od tego czasu aż po dzień dzisiejszy właścicielem Chodeczka jest Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa oddział
w Warszawie.
Dwór zachowany w założeniu dworsko ? parkowym w Chodeczku został zbudowany w latach 1900-1904, przez Karola Jana Wernera. Jest to budowla jednolita, bez wyraźnie określonych cech stylowych.
Budynek charakteryzuje się niemal symetrycznym układem elewacji i wnętrz.
Jest połączeniem pałacyku ? willi w stylu włoskim z tradycyjnym polskim dworem,
z oknami
w układzie łuków triumfalnych na osiach. Kubatura wynosi 1050 m3, a powierzchnia użytkowa ? 340 m2. Do dzisiejszych czasów dotrwał w dość dobrym stanie, z uwagi
na przeprowadzone powojenne remonty:
1946 r. ? remont adaptacyjny ,
1965 ? 1970 r. ? remonty bieżące,
1970, 1977 r. ? remonty kapitalne,
1990 r. ?remont kapitalny, wymiana części stropów drewnianych.
Warto również zauważyć, iż z zewnątrz nie dokonano znaczących przekształceń, mających wpływ na obecny wygląd budynku.
W źródłach archiwalnych nie znaleziono dowodu na istnienie w miejscu dzisiejszego założenia wcześniejszego dworu ani też parku. Najprawdopodobniej nie istniały również
w tym miejscu żadne wcześniejsze zabudowania folwarczne. Wszystkie zachowane obiekty należy więc wiązać z działalnością inwestycyjną Karola Jana Wernera.
Park w Chodeczku został zaprojektowany w 1906 r. przez Stefana Celichowskiego.
Ma on charakter krajobrazowy. Rozplanowano go na planie wydłużonego prostokąta
i jest on przykładem stylu złożonego, opartego na harmonijnym połączeniu geometrycznie rozplanowanych terenów wokół głównych osi widokowych z krajobrazowymi akcentami autonomicznych wnętrz parkowych. Przedsionkiem parku jest droga wysadzana
na przemian lipami i świerkami. Stanowi ona aleję dojazdową do założenia dworsko ? parkowego.
Granice parku otoczone są rowami melioracyjnymi, obsadzonymi od wewnątrz szpalerami grabowymi. Wzdłuż szpalerów prowadzą wąskie alejki spacerowe. Północna ? obsadzona jest od strony wewnętrznej świerkami. Bezpośrednio przy wschodniej części dworu znajdowały się dawniej warzywniki i oranżeria. Od warzywnika była przeprowadzona alejka lipowa, równoległa do głównej alei osiowej całego założenia, wyodrębniona dodatkowo żywopłotem. Pomiędzy wymienionymi alejami, znajduje się owalny staw, obsadzony
w chwili obecnej nieregularnie drzewami (w chwili założenia parku drzew było najprawdopodobniej więcej).
Kompletując w 2009 roku materiały do albumu "Podroż sentymentalna po Ziemi Chodeckiej", nie posiadaliśmy się z żalu, że nie udało nam się zdobyć przedwojennych fotografii dworu
w Chodeczku. Paradoksalnie budynek dworu jako jedyny w naszej gminie przetrwał
i funkcjonuje świetnie, lecz jego zdjęcia zaginęły. Niedawno dowiedzieliśmy się, że jednak
nie wszystkie. Dzięki uprzejmości Państwa Elżbiety i Mariusza Wernerów nasze zbiory wzbogaciły się
o wspaniałe zdjęcia majątku. W tym samym czasie poznaliśmy historię tej rodziny.
O rodzinie Wernerów i innych znaczących rodzinach z Ozorkowa możemy przeczytać
w książce Pawła Górnego i Roberta Łuczaka pt. ?DZIEJE OZORKOWA NA POSTAWIE HISTORII SPOŁECZNOŚCI EWANGELICKO-AUGSBURSKIEJ?.
Poniżej przytoczymy kilka informacji, niezwykle interesujących
i ważnych.
Rodzina Wernerów przybyła w XVII wieku z Niemiec do Wielkopolski a następnie przeniosła się do Warszawy. Tam Krzysztof Józef Werner został nobilitowany i dzięki królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu otrzymał herb Miron. Wielkość swą rodzina zawdzięcza jednak nie tytułom, a zdolnościom
i pracy .
Twórcą jej wielkości był farbiarz Christian Wilhelm Werner urodzony
w Warszawie w 1794 roku. Przybył do Ozorkowa, gdzie rozwijał się przemysł, zastawił majątek, podpisał weksle i wybudował farbiarnię. Odważne decyzje
i zdolności oraz koniunktura przyczyniły się zapewne do osiągnięcia sukcesu. Pośrednio dzięki niemu, wnuk Christiana ? Karol Jan Werner w 1887 roku kupuje Chodeczek i Ignalin- plajtujący majątek Lipskich.
Majątki w rękach Wernerów rozwijają się, powstaje dwór w Chodeczku. Rodzina choć ewangelicka coraz bardziej się polonizuje. Syn Karola Jana ? Karol Lucjan Werner jako ochotnik bierze udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Zostaje oficerem Wojska Polskiego, dosłużył się stopnia rotmistrza. Bierze udział w bitwie pod Kutnem i stamtąd trafia do niewoli niemieckiej, obozu jenieckiego dla oficerów polskich w Murnau w Bawarii.
Wychodzi z niej po kilku miesiącach i wraca do Chodeczka. Dla okupantów mimo pochodzenia i wyznania nie jest wiarygodny, dlatego obowiązany jest meldować się codziennie na posterunku żandarmerii w Chodczu. Brak zaufania ze strony władz zmusił go, by posłać synów do niemieckiej szkoły w Berlinie. Na szczęście po rozpoczęciu bombardowań Berlina i rozśrodkowaniu uczniów na prowincje, jego dzieci trafiają do szkoły w Cettach. Był to ostatni czas dzieciństwa, kiedy mogli być blisko ojca. Losy wojny rozrzuciły braci daleko od siebie i nigdy po wojnie z ojcem się już nie spotkali . Starszy z braci Janusz znalazł się w Chicago, gdzie mieszka do dzisiaj a młodszy Mariusz został w Polsce. Bracia pierwszy raz po wojnie spotkali się dopiero w 1963 roku, kiedy ze Stanów Zjednoczonych do kraju przyjechał Janusz Werner. Odwiedzili wtedy swoje ukochane rodzinne domy w Ignalinie i Chodeczku, domy z dzieciństwa, domy zbudowane przez dziadka i ojca. Niestety, dziś te domy pełne są już obcych ludzi.
Mariusz Werner po ukończeniu studiów teologicznych na Uniwersytecie Warszawskim został pastorem ewangelickim, w latach 1955-96 był między innymi administratorem oraz proboszczem parafii w Ozorkowie, Łęczycy, Łowiczu i w Kutnie. Niezwykłe jest to, że ks. Mariusz Werner został wikariuszem w parafii w Ozorkowie w 1956 roku, gdzie głównym fundatorem tego kościoła, wyświęconego w 1842 roku był jego przodek. Ten właśnie, który stworzył potęgę rodziny - Christian Wilhelm Werner.
Powróćmy jeszcze do dramatycznego życiorysu Karola Lucjana Wernera. Był człowiekiem pracowitym, bardzo kochającym swoją ziemię a zwłaszcza wybudowany w 1927 roku rodzinny dom w Ignalinie. W swojej rodzinie bardzo często określany mianem ?koniarz?.
W 1932 roku zostaje wdowcem, jego żona Irena umiera wkrótce po porodzie młodszego syna. Pozostaje sam z dziećmi i zarządem majątku. Nastał czas okupacji hitlerowskiej i rządzących Niemców, dla których Lucjan nie był dość niemiecki.
Rok 1944 to oczywiście zbliżające się wyzwolenie, większość społeczności narodowości niemieckiej wybrała ucieczkę przed zbliżającym się frontem. Karol Lucjan był również do tego namawiany. Rodzina wspomina, że zawsze odmawiał mówiąc ? ja przecież nikomu nic złego nie zrobiłem?. Zdecydowany pozostał
w domu rodzinnym i na rodzinnej ziemi. Mówił zawsze prawdę, ale wyzwoliciele stosowali metodę odpowiedzialności zbiorowej. Dla nich był Niemcem-wrogiem, a dodatkowo bogaczem-kułakiem, więc został aresztowany. To były czasy zemsty- po aresztowaniu, wywieziono go do obozu w Waldheim w Saksonii. Bez oskarżeń, bez procesu i bez wyroku, w 1950 roku zginął tam i spoczywa w zbiorowej mogile.
Przychodząc na cmentarz ewangelicki w Chodczu łatwo odnaleźć grobowiec rodziny Wernerów, zawsze zadbany, ponieważ jest otoczony opieką rodziny. Odnajdziemy tam imiona budowniczego i właściciela dworu w Chodeczku, Ignalinie oraz jego bliskich i potomnych - po prostu Chodeczan wyznania ewangelickiego.
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 11916
W Chodczu istnieją ulice poświęcone Emmie Keller i Stelli Pasławskiej. Starsi mieszkańcy mogli znać obie panie, a na pewno wiele o nich słyszeli. Młodsi tylko o nich słyszeli, ale na pewno wiele dobrego.
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 9932
Szkoła w Nowinach a tak naprawdę w Woli Adamowej. Nazwa pozostała po pierwszej siedzibie szkoły w Nowinach. Zrekonstruowaną starą szkołę z Nowin można obejrzeć w Skansenie w Kłóbce. Niewiele informacji o historii szkoły znaleźliśmy w kronikach więc zamieszczamy głównie fotografie. Fotografie z lat 1958-60 nie są z kronik a pochodzą z archiwum rodzinnego Pani Doroty Czerniak (z domu Chrobocińskiej) wieloletniej nauczycielki.
Kolejne fotografie otrzymaliśmy w marcu 2011 r. od Pani Jolanty Malinowskiej, bardzo chętnie je publikujemy. Tym bardziej, że właśnie niedawno budynek szkoły został sprzedany, zakończyła się historia tej szkoły. Nie wszystkie osoby z fotografii zostały rozpoznane dlatego prosimy o pomoc w uzupełnieniu opisu.
Powiększamy zbiór fotografii uczniów i nauczycieli ze szkoły w Nowinach. Przedstawiamy kolejne zdjęcia otrzymane od pani Joli Malinowskiej. Dopisaliśmy nazwiska nauczycieli, czekamy również na uczniów, dopiszemy Wasze nazwiska z przyjemnością.
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 12884
?Klub Prasy Książki Ruch? w Chodczu przy ulicy Ogrodowej otwarto uroczyście 20 lipca 1973 roku, dokładnie o godzinie 18.00.
Przez lata pełnił rolę domu kultury. Organizowano tam różnego rodzaju zajęcia dla dzieci
i młodzieży, powstał ?Teatr przy Kawie?, Teatr Lalkowy, zapraszano na występy kabarety, aktorów. Klub był miejscem zawierania przyjaźni i miłości często tych pierwszych ale i tych na całe życie. Sukcesy klubu to przede wszystkim zasługa Pani Teresy Czyżewskiej, znające ją osoby mówią o niej zawsze z uznaniem, była osobą z pasją. Jakie to były czasy
i możliwości to wszyscy wiemy ale przeglądając kroniki nasuwa się prosta refleksja, że najcenniejsi są ludzie którym chce się chcieć. Wiele wydarzeń kulturalnych miało miejsce pod jej kierownictwem ale za jedną z najważniejszych zasług jest udział w stworzeniu
i kontynuowaniu najważniejszej, corocznej imprezy chodeckiej - Kupały. Pierwsza odbyła się 23 czerwca 1976 roku, zorganizowała ją z pomocą m.in. Zakładów Meblarskich ?Zgoda?.
Przeglądając kroniki można stwierdzić, że na początku lat 90-tych M-GOK oprócz organizowania życia kulturalnego społeczności lokalnej również aktywnie uczestniczył w życiu kulturalnym regionu. 27 i 28 grudnia 1993 roku w Chodczu odbył się pierwszy przegląd grup jasełkowych z terenu naszego województwa, byli ?przebierańcy? z Czernikowa, Rypina, Boniewa, Lubrańca. Uczestniczono m.in. w ?I Wojewódzkim Przeglądzie Piosenki Dziecięcej Izbica Kujawska 94?. Takim pięknym startem klubu (tak potocznie i tradycyjnie określaliśmy M-GOK) w latach 1992-94 kierował niezapomniany, niezwykle kreatywny i sympatyczny Witold Świątek.
Zamieszczone fotografie oraz informacje na nich pochodzą z kronik prowadzonych od 1973 roku do 1994 roku. Pierwsze ośrodki kulturalne Chodcza nie powstały jednak w 1973 roku bowiem wcześniej istniał klub przy ulicy Przejazd a przed nim w latach 50-tych w dawnej willi Boryssowiczów ?Hellenówka? przy ulicy Ogrodowej. Nie posiadamy jednak żadnych materiałów z tego okresu. Podobnie jak nie posiadamy materiałów z okresu kiedy klubem kierował Tomasz Mędrzycki. Szkoda bo działo się wtedy również wiele, wystarczy wspomnieć, że występował tu zespół ?Ich Troje?. Jeżeli macie Państwo jakieś materiały z tego okresu bardzo prosimy o kontakt chętnie je opublikujemy.
Podsumowując nie sposób nie wyrazić żalu przeradzającego się w złość z powodu braku kontynuacji tak wspaniałych tradycji ?klubu?. Patrzymy wszyscy na pewno ze złością na opustoszały budynek przy ulicy Ogrodowej położony w jednym z najpiękniejszych zakątków naszego miasta.
Poniżej kolejne zdjęcia wykonane w okresie działalności ?Klubu Prasy Książki Ruch?, otrzymaliśmy je z prywatnego zbioru na początku stycznia 2011 roku.
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 7635
Kolejna kronika należy do organizacji - Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. Możemy tam znaleźć informacje o historii oddziału Chodeckiego tej organizacji, prowadzona
i przechowywana jest przez Pana Bolesław Kulpę.
Oglądając stare zdjęcia w kronice zawsze mamy podobne spostrzeżenia ? szkoda, że nie ma informacji o osobach fotografowanych, dla wklejającego te fotografie to były znane postacie, ale minęło kilkanaście lat, wielu odeszło, pamięć o nich wygasa.
Zawsze wszystkim przypominamy, apelujemy ? Opisujcie fotografie przed umieszczeniem w albumie rodzinnym, datę, miejsce, osoby!!!! Wykonując opis zdjęcia wydaje nam się, że szkoda czasu, przecież te informacje są oczywiste, ale czas płynie szybko. Pamiętajcie ten opis będzie cenny dla Waszych wnuków.
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 11686
Zamieszczamy tu stare fotografie z naszej Ziemi Chodeckiej.
- Autor: BMZCh
- Odsłon: 14794
W drugiej połowie XVIII w . rozpoczął się proces kolonizacji ewangelickiej na terenach Kujaw, a w rejonie Chodcza pierwsi osadnicy pojawili się w miejscowości Przysypka w 1776 r. W roku 1779 starosta przedecki Jan Zygmunt Kretkowski jednocześnie właściciel Chodcza utworzył pierwszą kolonię
w miejscowości Psary. Pierwszym wójtem został Benedikt Eschner. Od tego czasu nastąpiła dalsza wzmożona kolonizacja ziem przejętych na rzecz państwa przez króla pruskiego. Nowi osadnicy oprócz ziemi otrzymywali pomoc w budowie domów mieszkalnych i gospodarczych. Oprócz tego zapewnione mieli również zwolnienia z podatków i służby wojskowej. Wraz z rosnącą liczbą mieszkańców wyznania protestanckiego wystąpiła potrzeba powołania parafii i budowy świątyni. Pierwotnie siedzibą parafii ewangelickiej miało być miasto powiatowe Kowal. Jednak z różnych względów, ale przede wszystkim to, że miasto Chodecz było położone centralnie w stosunku do terenów wyznaczonej przyszłej parafii , na początku XIX w. podjęto decyzję o budowie kościoła w Chodczu. Dla niewielkiego , prywatnego miasteczka była to decyzja nobilitująca , mająca wpływ na dalszy rozwój miejscowości. W 1809 r. właściciel Chodcza Jan Zygmunt Kretkowski zobowiązał się przekazać grunty i środki na budowę kościoła i domu parafialnego. Po jego śmierci zobowiązanie potwierdziła jego córka Józefina wraz
z mężem Ignacym Lipskim. Na budowę kościoła przeznaczono 3600 złotych, oraz grunty położone na północ od starego centrum miasta przy trakcie do Włocławka. Z opisu kościoła z 1 maja 1816 r. wynika ,że jest to budynek murowany, mogący pomieścić 500-600 osób, tynkowany wapnem ,z wieżą, kryty dachówką. Wewnątrz znajdował się marmurowy ołtarz z filarami obok którego znajdowała się zachrystia . Ściany boczne zabudowane były emporami (rodzaj balkonu wzdłuż naw bocznych ) ,na których mogło się pomieścić około 200 osób. W tym czasie brakowało jeszcze wszelkich ozdób, które to zobowiązał się uzupełnić kolator kościoła Ignacy Lipski. Dom pastora znajdował się obok kościoła, był to budynek murowany, otynkowany, dwuspadowym dachem kryty dachów. Składał się z czterech pokoi i kuchni. Na działce oprócz kościoła i domu pastora znajdował się również budynek, który spełniał rolę szkoły i przytułku , a całość była obsadzona drzewami owocowymi i ozdobnymi. Teren ten był ogrodzony siatką, a z frontu płotem murowanym z elementami metalowymi kutymi. Inicjatywa budowy kościoła wyszła od Karla Andreasa Freymarka, który był pastorem w Chodczu w latach 1809-1812. Budowę rozpoczął jednak jego następca Heinrich Vokeradt. Następcą , a jednocześnie pierwszym oficjalnym pastorem parafii chodeckiej powołanym na to stanowisko został przebywający w niej od 1816 r. ks. Georg Heinrich Ortmann. Przebywał on w parafii do 1849 roku.
Z pewnością pośpiech w budowie spowodował , że już w 1828 roku wystąpiła potrzeba rozebrania i przebudowy wieży kościelnej. Również w tym czasie dokonano zmian konstrukcji dachu wymieniając pokrycie na blachę cynową. Równolegle z utworzeniem parafii i budową kościoła przystąpiono do utworzenia ewangelickiej szkoły powszechnej . Była to szkoła stojące na wyższym poziome niż istniejąca już szkoła katolicka, wyposażona w bibliotekę i różne pomoce naukowe. Na naszym terenie oprócz szkoły ewangelickiej w Chodczu znajdowały się również szkoły w : Łaniętach, Bagnie , Józefkach, Psarach i Gawinie. Następnym etapem formowania parafii było wyznaczenie cmentarzy. W parafii Chodecz , ze względu na duże skupisko protestantów wyznaczono kilka cmentarzy , które zachowały się w różnym stanie do dnia dzisiejszego. Oprócz największego cmentarza w Chodczu, istniały również mniejsze w miejscowościach :Psary , Gawin, Augustopol, Józefki i Łanięta. Okres wzmożonego osadnictwa niemieckiego na terenie obecnej gminy Chodecz wiązał się z intensywnym rozwojem samego miasta, jak również okalających wsi. W tym czasie to w Chodczu nastąpiło wyznaczenie nowego centrum miasta i nowych ulic. Wybudowano wiele nowych budynków, małych warsztatów rzemieślniczych i obiektów handlowych. Intensywnie rozwijał się handel i drobna wytwórczość, ale również podjęto próbę uprzemysłowienia tych terenów sprowadzając sukienników, tkaczy i barwiarzy. Liczebność parafii ewangelickiej zmieniała się w zależności od sytuacji politycznej i wynosiła od kilkuset do kliku tysięcy. Były również takie okresy, gdzie liczebność parafii przewyższała inne parafie wyznaniowe. Dopiero koniec drugiej wojny światowej spowodował, że większość ludności niemieckiej opuściła tereny Chodcza. Kościół przestał pełnić role obiektu kultu , z czasem przekazany władzom gminy pełnił rolę magazynu, aż w końcu w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku podjęto decyzję o przebudowie tego pięknego obiektu na dom kultury. Tych planów nie zrealizowano i w latach osiemdziesiątych zburzono pozostałości.
O półtorawiecznej obecności ewangelików na terenie Chodcza świadczą już tylko części zachowanych cmentarzy i pamięć ludzka. Pamiętać należy, że członkowie parafii ewangelickiej wnieśli ogromny wkład w rozwój naszej miejscowości , nie tylko na podłożu gospodarczym i urbanistycznym, ale również na podłożu intelektualnym i kulturowym.