19 stycznia – rocznica wyzwolenia Chodcza z okupacji niemieckiej. Zapaliliśmy znicze na żołnierskich mogiłach, pod pomnikiem ku czci poległych w latach 1939-1945 i pomnikiem Tadeusza Kościuszki. Zamieszczamy fragment „Wspomnień okupacyjnych Marii Turno - Jędrzejczak, córki Stanisława i Wandy z Kozłowskich Turno, spisane dla archiwum rodziny Turnów”.
1945 rok
Zbliżał się front. Co rusz przechodziły jakieś niemieckie oddziały i grupy uciekających cywilów. A zima 1944/45 była okrutna, w styczniu mrozydochodziły do 28 stopni. Zmarznięci ludzie chcieli się choć przez chwilę ogrzać przy kuchni.
Pamiętam taką scenę. Na ławie przy kuchni siedzi jakiś stary Niemiec i płacze w głos - podczas ucieczki zgubił swoją rodzinę. Mama każe podać mu kubek mleka. W pierwszej chwili nie chcę - to przecież Niemiec, a ja ich tak strasznie nienawidzę! Mama powiedziała tylko: to przecież stary, biedny człowiek. Po chwili przemogłam się i podałam mu ten kubek. Dobrze, że Mama kazała mi to zrobić.
Słychać już było frontowe detonacje, gdy Niemcy zarządzili ewakuację również dla Polaków. Przydzielono nam wóz i konia na spółkę z jedną jeszcze rodziną i kazano się szykować. Gdyby do tego doszło niechybnie zginęłybyśmy z małym dzieckiem w takie straszne mrozy. Na szczęście, choć strach był duży, do ewakuacji jednak nie doszło. Front przesuwał się szybko i Niemcy nie zdążyli wykonać swojego planu. Później mówiono, że zmuszeni do ewakuacji Polacy uciekali z kolumny na boczne drogi. I mieli rację. Na jadących główną drogą uciekinierów niemieckich wpadły nocą radzieckie czołgi i przejechały po nich z górki w Chodczu. Jeszcze w kilka dni po wkroczeniu wojsk radzieckich widziałyśmy z Mamą, jak jeńcy niemieccy łopatami zbierali z szosy szczątki ludzi, koni i dobytku.
W oczekiwaniu na wyzwolenie przeżyłyśmy w Kromszewicach jeszcze jedną przygodę, która na zawsze pozostała w mojej pamięci. Otóż już po wycofaniu się Niemców, w nocy ktoś zaczął bębnić w okna i wołać, że Niemcy wrócili i rozstrzeliwują mieszkańców wsi. Padło wezwanie do ucieczki na jezioro, w trzciny. I wszyscy zaczęli uciekać tzn. mieszkańcy i ludzie, którzy wracali z przymusowego kopania okopów i nocowali w oborze i owczarni, chyba ze sto osób. Wszyscy biegli z góry, opętani strachem.
Gdy padło wezwanie do ucieczki, Mama, która już spała, złapała Ewę w poduszkę i w szlafroku zbiegła na parter, za nią Oleńka tylko w koszulce i staniku, bez majtek i butów. Ja jedna byłam ubrana, bo paliłam w "kozie", żeby było ciepło. Dopiero na dole zauważyłyśmy, że Oleńka jest goła. I wtedy przydał mi się trening odwagi/ wyprawa po ojcowskie okulary/. Trzeba było wrócić przez cztery puste pokoje, wejść po schodach, nie świecąc nawet latarka, żeby nie narazić się na strzały Niemców i przynieść ubranie. W połowie drogi nad jezioro, gdy ci uciekający biegli z góry jak nieprzytomni, Mama upadła i wypuściła Ewę z poduszki na śnieg. Darłam się jak oszalała stojąc nad nimi, bo bałam się,że zadepcą Mamę i dziecko.
Przestałyśmy wraz z całą wsią na jeziorze z pół godziny. Mało kto był ubrany. Wreszcie rozległ się gong i ktoś przybiegł z wieścią, że alarm odwołany. Wszyscy wrócili do domów. Żadna z nas nawet kataru nie miała, ot, co znaczy strach! Dla wyjaśnienia: okazało się, że Niemcy istotnie we wsi byli, ale tylko jeden samochód, chcieli po prostu przy świetle obejrzeć mapy i zorientowaćsię, gdzie są. Kierowali się na "festung Posen". Zobaczył ich chłop, który upiłsię wyszabrowanym winem i wszczął alarm.
Następnego dnia we wsi byli już Rosjanie. Mama bardzo się ich bała, a i nam się jej strach udzielał. Wieczorem Rosjanie z miejscowymi dziewczynami jeździli po wsi, śpiewali i strzelali na wiwat. Mama trochę się uspokoiła co do losów rodziny w Warszawie, po rozmowie z kapitanem radzieckim /inteligent - znał literaturę m.in. Mickiewicza/ który zapewnił, że Praga jest cała. Z drugiej strony ostrzegał Mamę, żeby uważała na żołnierzy, że to wojsko to nie jest armia carska z I wojny.
W tym czasie dosłownie zaczęłyśmy przymierać głodem. Zlitował się nad nami pewien żołnierz. Pamiętam - mały, skośnooki, niewątpliwie Azjata, który trafił do nas w poszukiwaniu ciepłego jedzenia. Bardzo się go przestraszyłyśmy. Jedzenia nie było, bo już - poza kartoflami - nie miałyśmy co gotować /resztki kaszy były dla Ewy/. Żołnierz wyszedł bez słowa, zabił na podwórzu owcę i przyniósł nam ją. Jadłyśmy ją chyba z miesiąc. Do tej pory nie lubię jagnięciny.
W kilka dni po wkroczeniu Rosjan wybrałyśmy się z Mamą do Chodcza po chleb. Oleńka została z Ewą. Droga była okropna. Zamarznięte trupy wyglądały z daleka jak żywi ludzie. Niektórzy - zdawało się - stali lub siedzieli w biegnących wzdłuż drogi okopach, inni leżeli na śniegu. To wtedy widziałam tych jeńców zgarniających łopatami resztki ciał uciekinierów z chodeckiej szosy.